publicystyka


Kara za prawdę

Julian Assange, założyciel platformy WikiLeaks, jest przez rządy Wielkiej Brytanii i USA traktowany jak ciężki zbrodniarz. Teraz znów odroczono decyzję w sprawie jego ekstradycji do USAa więziony powoli umiera w brytyjskim więzieniu.

Jan Opielka, Tygodnik Przegląd, 4.3.2024


20 i 21 lutego w Londynie odbyło się szeroko komentowane posiedzenie w Sądzie Apelacyjnym w Londynie. Julian Assange, od pięciu lat przetrzymywany w więzieniu o zaostrzonym rygorze Belmarsh w Londynie, przy pomocy swoich prawników i żony Stelli Moris podjął ostatnią próbę odwołania się od decyzji o ekstradycji do Stanów Zjednoczonych, które chcą go postawić przed sądem na mocy ustawy o szpiegostwie. Zarzut: opublikowanie od 2010 r. za pośrednictwem platformy WikiLeaks dokumentów opisujących m. in. informacje i zapisy działań wojsk i służb USA w Afganistanie, Iraku, Guantanamo i innych miejscach na świecie. Postawiono mu 17 zarzutów szpiegostwa i jeden przestępstwa komputerowego, za co grozi mu do 175 lat więzienia. Assange otrzymał te dokumenty od byłej amerykańskiej żołnierki Chelsea Manning, a następnie opublikował we współpracy z czołowymi dziennikami świata: „The New York Times” (USA), „Der Spiegel” (Niemcy), „El País” (Hiszpania), „Le Monde” (Francja) i „The Guardian” (Wielka Brytania). Obecność tych mediów jest kluczem do sprawy i ma fundamentalne znaczenie nie tylko dla samego Assange’a – jego obrońcy argumentują, że działał jako dziennikarz.


Przed obliczem sądu

W kwietniu 2022 r. sąd w Wielkiej Brytanii stwierdził, że ekstradycja Assange’a do USA nie godzi w prawa człowieka. Decyzja ta została zatwierdzona dwa miesiące później przez ówczesny rząd brytyjski. Do ekstradycji jednak nie doszło, ponieważ prawnicy Assange’a odwołali się od tej decyzji – nierówna batalia sądowa wkroczyła w następny etap. Apelację odrzucono, ale prawnicy osadzonego złożyli nową. Teraz Sąd Apelacyjny ma ostatecznie zdecydować, czy Assange w ogóle ma prawo jeszcze raz się odwołać po tym, jak jego pierwsza apelacja została odrzucona. Jeden z prawników Assange’a, Edward Fitzgerald, stwierdził przed sądem, że „jest to prawnie bezprecedensowe oskarżenie, które ma na celu kryminalizację stosowania zwykłych praktyk dziennikarskich”. Już wcześniej prawnicy Assange’a kwestionowali legalność ekstradycji do USA, powołując się na umowę pomiędzy Londynem a Waszyngtonem regulującą ekstradycje, wedle której zgoda na wydanie zatrzymanej osoby nie zostanie udzielona, „jeśli przestępstwo, z powodu którego została wystosowana, ma charakter polityczny”.

52-letni Assange z powodu złego stanu zdrowia fizycznego i psychicznego nie był obecny podczas dwudniowego posiedzenia w Sądzie Apelacyjnym, podczas którego strona amerykańska powtórzyła swoje zarzuty. „Assange bezkrytycznie i świadomie opublikował nazwiska osób, które działały jako źródła informacji dla USA – powiedziała Clair Dobbin, prawniczka administracji USA. – To odróżnia go od innych organizacji medialnych”. Stany Zjednoczone podkreślają, że ujawnianie dokumentów, jak zrobił to Assange na witrynie internetowej portal WikiLeaks, zagraża osobom zaangażowanym w poszczególne akcje, choćby personelowi wojskowemu. Jednak w 2013 r., podczas rozprawy skazującej Chelsea Manninga, na jaw wyszło, że zespół 120 funkcjonariuszy kontrwywiadu USA nie był w stanie znaleźć ani jednej osoby, która zginęła z powodu rewelacji WikiLeaks.

Londyński sąd nie podjął ostatecznie decyzji, czy Assange może się ponownie odwołać. Nie wyznaczył też żadnego terminu, kiedy taka decyzja zapadnie. A ta będzie kluczowa: jeśli sędziowie ogłoszą wyczerpanie możliwości prawnych Assange’a w Wielkiej Brytanii, jego krewni i zwolennicy obawiają się, że zostanie on bardzo szybko wydany do USA. Zapowiedzieli, że w takim wypadku złożą odpowiedni wniosek w Europejskim Trybunale Praw Człowieka (ETPC) w Strasburgu. Czy to zatrzymałoby ekstradycję, nie wiadomo – zapewne zaś wzmoże protesty w jego obronie. Podczas rozprawy w Londynie przed sądem zebrały się setki demonstrantów, akcje poparcia dla Australijczyka odbywały się też w innych częściach świata, a liczne organizacje wzywają do obrony 52-latka. Stowarzyszenie pisarzy PEN International, międzynarodowa organizacja dziennikarzy Reporters without Borders (RSF) i 14 innych organizacji już w październiku ub.r. w otwartym liście wezwały minister spraw wewnętrznych Wielkiej Brytanii, by interweniowała w sprawie wniosku rządu USA o ekstradycję Assange'a.


Niewygodne rewelacje


Jeśli popatrzymy bliżej, czego dotyczy sprawa – jest o co i o kogo walczyć. Brytyjski dziennikarz Patrick Cockburn na portalu inews.co.uk wyszczególnia, na czym miała polegać „zbrodnia” Assange’a: „Chodziło o ujawnienie gigantycznego zbioru 251 287 depesz dyplomatycznych, ponad 400 000 tajnych raportów wojskowych z wojny w Iraku i 90 000 z wojny w Afganistanie”. Cockburn przytacza treści tych raportów, choćby dotyczących bezprawnej wojny, jaką była napaść USA i aliantów na Irak w 2003 r. i okupacja: „Jeden raport opowiadał na przykład o tym, jak amerykański żołnierz piechoty morskiej zastrzelił kobietę w samochodzie na punkcie kontrolnym poza irackim miastem Faludża, a także ranił jej męża i trzy córki. Otworzył ogień, ponieważ »nie był w stanie określić osób znajdujących się w pojeździe z powodu odbicia słońca od przedniej szyby«. W innym raporcie odnotowano, jak amerykańscy żołnierze zastrzelili Irakijczyka, który »skradał się za ich pozycją snajperską«, a który okazał się ich własnym tłumaczem”. Czy opinia publiczna ma prawo o tym wiedzieć? WikiLeaks donosiła w 2010 r. także o szerzącej się korupcji w afgańskim rządzie, wspieranym przez Zachód, o tym, jak pieniądze z Arabii Saudyjskiej – sojusznika Zachodu – finansowały grupy terrorystyczne. I o ty, że administracja USA nakazała szpiegowanie sekretarza generalnego ONZ.

Jednak największym echem odbił się film upubliczniony pt. „Collateral damage”, który ukazuje, jak w 2007 r. w czasie okupacji Iraku załoga amerykańskiego helikoptera bojowego rozstrzeliwuje z powietrza na ulicach Bagdadu 12 mężczyzn ubranych cywilnie, w tym dwóch reporterów agencji prasowej Reuters. Ten zamach załoga zarejestrowała sama, słychać śmiech po skutecznych strzałach, żołnierze strzelają także do przejeżdżającego samochodu, a wysiadający z niego mężczyźni usiłują pomóc rannym. Materiał obiegł świat i rozwścieczył administrację Baracka Obamy. Zwłaszcza dlatego, że WikiLeaks współpracowała przy publikacji tych i innych materiałów z cieszącymi się wielką renomą mediami. Jednak ich za publikację nikt nie oskarżał i nie oskarża. Pod ostrzałem znalazł się tylko Julian Assange. Już w 2012 r. szwedzka prokuratura zarzuciła mu zgwałcenie dwóch kobiet w tym kraju. Groźba ekstradycji do USA skłoniła Assange’a do ucieczki najpierw do Londynu, później do ambasady Ekwadoru w brytyjskiej stolicy. Tam spędził siedem lat, jednak po zmianie rządu w Ekwadorze w 2019 r. został wydany brytyjskiej policji i uwięziony. Krótko przed aresztowaniem wskutek braku dowodów szwedzka prokuratura ogłosiła koniec śledztwa w jego sprawie.


Dziennikarz czy szpieg?


Brutalne postępowanie, długoletnie uwięzienie, możliwa ekstradycja i skazanie Assange’a w USA – to wszystko dziś i w przyszłości potencjalnie otwiera drzwi do ekstradycji dziennikarzy z całego świata do Stanów Zjednoczonych, jeśli ujawnią informacje określane przez Waszyngton jako tajne czy zagrażające bezpieczeństwu narodowemu. Georg Mascolo w 2010 r. był redaktorem naczelnym niemieckiego magazynu „Der Spiegel”, gdy ten publikował materiały WikiLeaks. Dziś stwierdza: „Czasami nie bronimy przede wszystkim osoby lub jej działań, ale zasad. Jeśli to [ekstradycja i skazanie Assange'a w USA] się powiedzie, nie widzę powodu, dla którego ja lub moi koledzy z »El País, »Le Monde«, »The Guardian« i »The New York Times« nie mielibyśmy zostać oskarżeni”.

Jednak być może nie musi dojść do oskarżenia innych dziennikarzy, aby uzyskać pożądany efekt. Działanie wobec Assange’a prawdopodobnie już dziś sprawia, że lęk przed możliwymi konsekwencjami karnymi odstrasza whistleblowerów (sygnalistów), którzy mają dostęp do wrażliwych materiałów i rozważają przeciek do mediów. Ale również redakcje i poszczególni dziennikarze poważnie się zastanawiają, czy brać się za tematy, które mogłyby mieć dla nich przykre konsekwencje. Sam Assange ocenia to bardzo podobnie. W rozmowie z Charlesem Glassem z amerykańskiego magazynu „The Nation”, który odwiedził go w grudniu ub.r. w więzieniu Belsmarh, Australijczyk powiedział, że jego „uwięzienie, inwigilacja przez rząd USA, i ograniczenia w finansowaniu Wikileaks skutecznie odstraszają potencjalnych sygnalistów”. Dodał, że inne media „tego wakuum/tej próżni nie wypełniają”.

W dobie wojny Rosji przeciwko Ukrainie takie zachowanie – przymykanie oczu na poczynania rządów krajów Zachodu, co godzi w etos dziennikarski – można uzasadnić, powołując się na zasadę: w czasie wojny wszystkie ręce na pokład, krytyka swoich jest nie na miejscu. Że tak się działo już w spokojniejszych czasach, na to wskazuje historia po ukryciu się Assange’a w ekwadorskiej ambasadzie w 2012 r. Bowiem platforma WikiLeaks kontynuowała publikowanie dokumentów bez współudziału Assange’a – ale wówczas wielkie tytuły prasowe już z platformą nie współpracowały, aczkolwiek siłą rzeczy opisywały jej rewelacje. W 2016 r. WikiLeaks opublikowała choćby e-maile dotyczące ówczesnej kandydatki w wyborach prezydenckich w USA, demokratki Hillary Clinton, które rzekomo uzyskała od osób powiązanych z rosyjskim wywiadem. Skorzystał na tym Donald Trump.

Dlaczego wielkie tytuły zaprzestały współpracę? Z powodu lęku przed możliwymi konsekwencjami? Alan Rusbridger, w 2010 r. szef „Guardiana”, mówi to pośrednio: „Po Assange'u i Snowdenie rządy próbują ograniczyć [dziennikarstwo badające tajemnice bezpieczeństwa narodowego], uniemożliwiając je poprzez surowe sankcje i przepisy, które nie zostały zaprojektowane, żeby uniemożliwić pracę prasy”. W USA: na podstawie ustawy o szpiegostwie z 1917 r.


Dlaczego polskie media milczą?


Przyglądając się dramatowi Assange’a i jego fundamentalnemu znaczeniu nie tylko dla niego, ale dla kształtu i kształtowania opinii publicznej, dla krytycznej i kluczowej roli dziennikarstwa w ujawnianiu niewygodnych czy wręcz zbrodniczych czynów rządów obozu, trudno nie zapytać, dlaczego czołowe polskie gazety, „Rzeczpospolita” i „Gazeta Wyborcza”, o ostatnich wydarzeniach wokół możliwej ekstradycji nie napisały ani jednego słowa? Już nie pytając, dlaczego nie stanęły w jego obronie, jak zrobiła to – choć raczej rutynowo – wspomniana piątka czołowych zachodnich tytułów. „The Guardian” jest w swej krytyce rządów Wielkiej Brytanii i USA w sprawie Assange’a najbardziej jednoznaczny. Jak pisze na jego łamach Duncan Campbell, przemilczanie sprawy przez wpływowe media to jednak nie tylko specjalność polska. „Część »odpowiedzialnej« prasy w tym kraju [Wielkiej Brytanii] ledwo zajmowała się tą sprawą, zbyt zajęta historiami o konfliktach w rodzinie królewskiej (...), podczas gdy prawdziwi adwokaci walczyli o życie dziennikarza, który może umrzeć w więzieniu”.

Koledzy Campbella z innych wiodących tytułów niegdyś współpracujących z Assange’em uzasadniają, dlaczego jego praca wchodzi w obszar dziennikarstwa. Marc Bassets z hiszpańskiego „El País” pisze: „Chociaż Assange nie jest ani wydawcą gazety, ani dziennikarzem w tradycyjnym sensie, jego rewelacje zostały opublikowane w tradycyjnych i prestiżowych mediach i zostały poddane rygorystycznej redakcji i procesowi sprawdzania faktów”. Zaś Alan Rusbridger z „Guardiana” mówi: „Assange wymyka się klasyfikacjom, jest jak aktor: czasami wydawca, czasami dziennikarz, czasami aktywista, czasami przedsiębiorca. Ale jest ścigany za bycie wydawcą [mediów] i nie ma wątpliwości, że kiedy pracowało z nim pięć naszych gazet, zachowywał się jak dziennikarz”.


Białe tortury


Assange dziś wegetuje w więzieniu przeznaczonym dla największych przestępców. Już w 2019 r. Nils Melzer, w latach 2016-2022 specjalny sprawozdawca Narodów Zjednoczonych ds. tortur, po spotkaniu z Assange’em w więzieniu stwierdził, że wykazuje on oznaki stosowania tzw. białych tortur. Są to metody psychologicznych tortur, polegających na izolacji i deprywacji więźnia. W styczniu 2021 r. sąd brytyjski wstępnie odmówił ekstradycji Assange’a z powodu jego złego stanu zdrowia psychicznego i niebezpieczeństwa popełnienia samobójstwa. Jednak w grudniu 2021 r. Sąd Najwyższy (High Court of Justice) uchylił tę decyzję, po czym kilka miesięcy później sąd magistracki gminy Westminster zadecydował, że Assange może zostać wydany USA. To przeciąganie sprawy, ciągła niepewność, aż po dziś dzień, od lat brak światła dziennego, niemożliwość widzenia swoich dwóch synów regularnie, przebywanie przez 23 godzin w ciągu dnia w pojedynczej celi – to wszystko właśnie biała tortura. W więzieniu Belmarsh nie ma żadnych programów resocjalizacyjnych ani możliwości uprawiania sportu. Jak relacjonuje Charles Glass z „The Nation”, w święto Bożego Narodzenia Assange mógł jedynie wziąć udział w katolickiej mszy, odprawianej przez polskiego księdza, z którym się zaprzyjaźnił.

O tym, że Assange w gruncie rzeczy cierpi i że ma cieprpieć, aby inni nie ważyli się robić podobnych rzeczy jak on, niektórzy przedstawiciele władz USA mówią wprost. Leon Panetta, były dyrektor CIA, kilka lat temu przyznał: „Wszystko, co możemy zrobić, to podjąć bezwzględne działania przeciwko tym, którzy byli zaangażowani w ujawnianie tych informacji, tak aby wysłać wiadomość do innych, aby nie robili tego samego”. Nie robili tego samego, czyli nie publikowali informacji i dowodów zbrodni rządu. Dziennik „The Guardian” dziś stawia sprawę jasno: „Co jest poważniejszym przestępstwem: pozasądowe egzekucje, rutynowe tortury więźniów (...) przez państwo czy ujawnienie tych działań poprzez opublikowanie nielegalnie ujawnionych szczegółów dotyczących tego, jak, gdzie, kiedy i przez kogo zostały one popełnione?”. Powinno to być raczej pytanie retoryczne, a odpowiedź jasna. Rzeczywistość pokazuje, że tak nie jest.

Tymczasem po długich latach milczenia parlament Australii 15 lutego większością głosów przyjął wniosek wzywający USA i Wielką Brytanię do zakończenia postępowania sądowego i umożliwienia Assange’owi powrotu do ojczystego kraju. Rządy innych krajów Zachodu milczą lub kluczą. Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych oświadczyło lakonicznie, że „Niemcy mają inne rozumienie wolności prasy” niż USA. Zaś polskie MSZ nie pisze nic. Bo po co drażnić sojusznika?


Jan Opielka

 

 

Zabójcze sankcje cnotliwego Zachodu

Gdy dziś mowa o sankcjach gospodarczych, na myśl przychodzą Rosja, może też Iran czy Północna Korea. Jednak Zachód, głównie za sprawą USA i UE, sankcjonuje na całym świecie dziesiątki krajów – według ekspertów pogłębia w ten sposób klęski głodu, choroby i śmierć najsłabszych. I potęguję liczby zdesperowanych uchodźców.

19.11, Tygodnik Przegląd https://www.tygodnikprzeglad.pl/zabojcze-sankcje/

Tekst: Jan Opielka


Trudno się już orientować w szczegółach „pakietów“ sankcyjnych, które Unia Europejska nałożyła na Rosję. W jedenastu z nich od wybuchu wojny przeciwko Ukraine UE wdrożyła już ponad 1400 szczegółowych sankcji, podobnie zrobiły USA, Wielka Brytania i inne kraje Zachodu. Oficjalnymi celami sankcji wobec osób i instytucji prawnych i embarg jest osłabienie rosyjskiej gospodarki, zachwianie reżimem Władimira Putina i doprowadzenie do zakończenia wojny. Jednak mimo że Rosja niewątpliwie została osłabiona przez te sankcje, to jednak jako duże i wpływowe państwo zdołała dostosować się do zachodnich kar, przekierowała kierunek swojego handlu, już przed wojną wprowadziła własny system transferów bankowych. „Sankcje wyraźnie zawiodły, przynajmniej jeśli chodzi o oczekiwania zachodnich polityków. Politycy ci nie docenili zdolności adaptacyjnych Rosji i lat przygotowań“, pisze Simon Gerards Iglesias z Instytutu Niemieckiej Gospodarki (IW).

Zupełnie inaczej wygląda sytuacja słabszych, biedniejszych i mniejszych krajów, na które USA, Unia Europejska czy ONZ – lub wszyscy razem – nałożyły sankcje. W 2023 liczba państw, wobec których działają mniej lub bardziej obszerne sankcje gospodarcze, finansowe i zbrojeniowe opiewa na kilkadziesiąt: obok Rosji to zwłaszcza Iran, Syria, Północna Korea, Białoruś, Wenezuela, Mjanma, Afganistan, Jemen, ale i liczne kraje afrykańskie jak Demokratyczna Republika Kongo, Niger czy Libia. Argumentacja prosankcyjna jest prawie zawsze taka sama: dyktatorskie i brutalne rządy, gwałcenie praw człowieka. Jednak większość objętych sankcjami krajów to państwa biedne, wstrząśnięte w ostatnich latach wewnętrznymi konfliktami i wojnami (zastępczymi, jak w Jemenie), czy też klęskami żywiołowymi. Patrząc dokładniej, widzimy, że wiele z nich należy do czołówki państw z największą liczbą uchodźców.


Ludzie solidaryzują się z reżimami – lub uciekają

A ludzie uciekają także wskutek efektów ww. sankcji, które w dużej mierze boleśnie dotykają zwykłych obywateli i najbiedniejszych, nie zaś tych, których domniemają mają boleć.Wskutek sankcji nie nastąpiła żadna zmiana w zachowaniu ani Talibów w Afganistanie, ani reżimu Baszszara al-Asada w Syrii. Jeśli przy stosowaniu sankcji nie zachowa się proporcji, to uderza się w niewłaściwych ludzi”, mówi w rozmowie Conrad Schetter, badacz konfliktów z Międzynarodowego Centrum Badania nad Konfliktami (BICC) w niemieckim Bonn. A ludzie, na długi czas zostawieni w sytuacji zagrożenia humanitarnego, bez nadziei i perspektyw, w pewnym momencie maszerują w kierunku Europy”. Wśród tych zaś, którzy pozostają w kraju mimo nędznej sytuacji, „często występuje raczej efekt solidarności z elitami, ponieważ widzą siebie razem w kącie wyrzutków”, zauważa Schetter.


Wśród mieszkańców sankcjonowanych krajów obserwuje się zatem rosnącą niechęć do Zachodu, głoszącego obronę prawa człowieka. Zaś przywódcy karanych sankcjami krajów starają się o reorientację powiązań gospodarczych – głównie w kierunku wschodnim. Agathe Demarais jest dyrektorem ds. prognoz globalnych w Economist Intelligence Unit (EIU) brytyjskiego czasopisma gospodarczego „The Economist“. Wcześniej była doradczynią francuskiego Ministerstwa Skarbu w Rosji i Libanie, pracując nad sankcjami. W 2022 r. wydała książkę nt. skutków sankcji pt. „Backfire. How Sanctions Reshape the World Against U.S. Interests“ (Odwrotny skutek. Jak sankcje zmieniają świat wbrew interesom USA). Demarais pisze: „Rozprzestrzenianie się sankcji pobudza wysiłki zmierzające do ich omijania, ponieważ państwa i firmy szukają sposobów na obejście amerykańskich kar. Sankcje zbliżają rządy skłócone z USA do siebie nawzajem – lub, w coraz większym stopniu, do Rosji i Chin. Sankcje zmieniają geopolitykę i globalną gospodarkę, a także zmniejszają wpływ USA.“


Afganistan – niekończący się dramat

W Afganistanie wpływ ten przez blisko 20 lat był potężny – wszak USA zaatakowały kraj w 2001 r. i okupowały go, wraz z siłami alianckimi, w tym z Polski, do lata 2021 r. Afganistan, gdzie na obszarze dwa razy większym niż Polska żyje ok. 40 mln mieszkańców, od lat 1970tych i wskutek swojego newralgicznego geograficznego położenia był polem wpływów i dewastujących wojen zastępczych wielkich mocarstw, ZSRR i USA. Wkroczenie Sowjetów w 1980 r. wzmocniło radykalne siły islamskie, hojnie wspierane przez Waszyngton. Zaś trwająca 20 lat okupacja kraju przez USA i alliantów nie przyniosła trwałego zwrotu ku lepszemu także dlatego w 2021 r. Talibowie łatwo objęli władzę. Niemal natychmiast nałożone zostały sankcje przeciwko nowym, starym władcom. Z opłakanymi skutkami.


Sankcje uniemożliwiają Afgańczykom funkcjonowanie ich gospodarki, utrudniają przekazy pieniężne i drastycznie zwiększają koszty importu żywności. Jednocześnie świat zapomina o tym kraju: w październiku br. przedstawiciele Światowego Programu Żywnościowego (World Food Programme, WFP), agencji ONZ walczącej z globalnym głodem, alarmowali: w 2023 r. dla Afganistanu środki na walkę z głodem zostały zredukowane o 80 proc. w porównaniu z 2022 r. - z 1,6 mld USD do ok. 340 mln USD. „15 milionów Afgańczyków aktualnie głoduje. Wskutek braku finansowania byliśmy zmuszeni ukrócić pomoc dla 10 milionów mieszkańców kraju”, mówił John Aylieff, regionalny dyrektor WFP. Wezwał państwa wspólnoty międzynarodowej do zwiększenia finansowania dla tego kraju. „Nawet jeśli Talibowie podejmują problematyczne decyzje: humanitarność musi stać na pierwszym miejscu.” Zwłaszcza że skrajna sytuacja w 2022 r. jak i w br. została spotęgowana przez trzęsienia ziemi, wskutek których tysiące osób zginęło a setki tysięcy zostało bez dachem nad głową.


Wazhma Sadat, prawniczka pochodząca z Afganistanu i żyjąca w USA, na łamach amerykańskiego magazynu „Foreign Policy” aktualnie tak opisuje relacje swoich bliskich. „Moi krewni, którzy nadal mieszkają w Afganistanie, mówią mi, że przez ostatnie dwa lata patrzyli w dół, gdy wychodzili na zewnątrz, aby uniknąć kontaktu wzrokowego z przyjaciółmi i krewnymi, którzy mogliby być zbyt zawstydzeni widząc ich żebrzących o jedzenie.” Wiele z tych osób, pisze Sadat, jeszcze niedawno miało pracę lub prowadziło małe firmy. „Niewątpliwie sankcje przyczyniły się do cierpienia Afgańczyków. Zamiast zapobiegać większym szkodom, sankcje często ośmielają opresyjne rządy i dają im licencję na łamanie kolejnych zasad, zmowę z innymi antydemokratycznymi reżimami i sponsorowanie aktów terrorystycznych.”


Badacz konfliktów Conrad Schetter twierdzi, że sankcje przeciwko Afganistanowi zostały zastosowane odruchowo, „bez zastanowienia się nad tym, co właściwie się robi i jakie będą tego skutki.” Zwolennicy sankcji argumentują, że Talibowie są przystanią i wsparciem dla terroru, że naruszają prawa człowieka. Według Schettera zachodnia opinia publiczna przypisuje tragiczną sytuację ludności afgańskiej powrotowi Talibów. „Ale to nieprawda. To przede wszystkim sankcje doprowadziły do tej sytuacji, bo z powodu restrykcji bankowych praktycznie nie ma już importu, kraj jest zdany na pomoc humanitarną, i tylko te towary są dozwolone.” Według niego dla Talibów ważne jest uznanie przez społeczność międzynarodową. „Jest to coś, na co czekali od 20 lat, to kluczowy element, a instrumentem wpłynięcia na nich negocjacje o zniesieniu sankcji.


Negatywne skutki braku takiej współpracy kreśli Michael Kunz, pracujący dla szwajcarskiego stowarzyszenia „Afghanistanhilfe” (Pomoc dla Afganistanu), które od ponad 30 lat organizuje profesjonalną pomoc i projekty w dziedzinie edukacji, zdrowia i ograniczania ubóstwa. Kunz wskazuje, że uzgodnienia z Talibami są możliwe. „Mimo, że wprowadzono zakaz pracy dla kobiet, mogliśmy uzgodnić z umiarkowanymi Talibami wyjątek w opiece zdrowotnej. Ważne jest, żeby utrzymywać kontakt z tymi siłami, aby ich wzmocnić wobec radykalnych frakcji Talibów.” Ci ostatni zyskują wpływy – według Kunza także wskutek sankcji. Bo Talibowie należą według niego do tych grup na świecie, których instrumenty przymusowe nie skłonią do ustępstw. „Musimy bronić pewnych wartości, ale: kto chce działać w Afganistanie, musi być gotów na kompromisy.”


Żadnych rozmów, żadnych kompromisów

Jednak Stany Zjednoczone pod egidą Bidena jak dotychczas nie tylko nie myślą o jakichkolwiek ustępstwach. Co więcej, Waszyngton w 2021 r. zablokował środki afgańskiego banku centralnego, deponowane w USA. Chodzi w sumie o ok. 7 mld USD, które dopiero po ostrej krytyce m. in. organizacji pozarządowych jesienią 2022 r. miały zostać w połowie przekazane funduszowi w Szwajcarii, który koordynowałby ich zastosowanie – poza zasięgiem rządu Talibów. Jednak w międzyczasie rząd USA się z tego wycofuje, argumentując, że Afgański Bank Centralny ma najpierw wykazać, że jest wolny „od wpływów politycznych”, jak powiedział urzędnik Departamentu Skarbu USA. 7 mld USD to ponad jedna trzecia szacowanego na 20 mld USD (2020 r.) PKB Afganistanu (PKB Polski w 2022 r.: ok. 700 mld USD). Drugą połowę afgańskich dewiz rząd USA chce przekazać na odszkodowania dla ofiar zamachów z 11 września 2001 r. Ten absurdalny, de facto nielegalny ruch został krytykowany przez międzynarodowych ekspertów, a nawet jeden z amerykańskich sądów podważył jego legalność.


Nie trzeba dużo wyobraźni, by stwierdzić, że taka polityka nie przysporzy krajom Zachodu zwolenników wśród Afgańczyków. Pochodząca z Afganistanu Wazhma Sadat pisze: „Dorastając jako dziecko pod rządami Talibów, doświadczyłam kolosalnie negatywnego wpływu sankcji. Jako pięciolatka zastanawiałem się, czy moi rodzice będą musieli podjąć bolesną decyzję o sprzedaży jednego z nas dzieci, aby reszta mogła przeżyć. Faktycznie osiągnięty cel sankcji wobec skrajnie biednego kraju to zatem – wczoraj i dziś – głodujący naród. I Afgańczycy, którzy masowo uciekają do innych krajów: do sąsiadującego Pakistanu, który od 1 listopada masowo wydala tych uchodźców, ale także do Europy. Agencja ONZ ds. uchodźców UNHCR szacuje, że pod koniec 2022 r. na świecie schronienia szukało ok. 5,7 miliona uchodźców z Afganistanu. Tym samym Afgańczycy to trzecia co do wielkości grupa uchodźców na świecie – po Syryjczykach i Ukraińcach. Około 90 proc. afgańskich uchodźców przebywa w dwóch sąsiednich krajach – w Iranie (ok. 3,4 mln) i Pakistanie (ok. 1,7 mln), na trzecim miejscu są Niemcy (ponad 200 000 osób). W Polsce ochronę znalazło nieco ponad 1100 Afgańczyków, to głównie byli współpracownicy polskich sił zbrojnych w Afganistanie. Ci ludzie przeżyli – inaczej niż setki Afgańczyków i Pakistańczyków, którzy w czerwcu br. zginęli na Morzu Śródziemnomorskim niedaleko greckiego półwyspu Peloponez, gdy utonął niosący ich kuter.


Zapomniani i karani Syryjczycy

Na Morzu Śródziemnym od lat giną także Syryjczycy – również ci, uciekający przed dotkliwymi skutkami sankcji. Wobec reżimu Baszira Assada USA i UE wprowadziły je już na początku wojny domowej w 2011 r., a w 2020 r. zostały one znacząco rozszerzone przez administrację Donalda Trumpa w ramach tzw. Caesar Act. Przedstawiciele ONZ odtąd wielokrotnie apelowali o ich zniesienie. Alena Douhan, niezależna ekspertka ONZ ds. praw człowieka, po wizycie Syrii w listopadzie 2022 r. opublikowała raport. Pisze: „Blokowanie płatności bankowych i odmowa dostaw przez zagranicznych producentów, w połączeniu z ograniczonymi rezerwami walutowymi spowodowanymi sankcjami, spowodowały poważne niedobory leków i sprzętu medycznego, szczególnie do leczenia chorób przewlekłych i rzadkich.” Także dlatego 90 proc. Syryjczyków aktualnie żyje, a raczej wegetuje, poniżej granicy skrajnego ubóstwa i ma ograniczony dostęp do żywności, wody, elektryczności, leków, paliwa do gotowania i ogrzewania. Niektóre produkty objęte embargiem, bo mają tzw. „podwójne zastosowanie” (double use), np. chlor może zostać używany zarówno do produkcji broni, jak i do celów sanitarnych i uzdatniania wody.


Ibrahim Mohamad pochodzi z Syrii. Od 1998 r. żyje w Niemczech, jest doktorem nauk ekonomicznych w Berlinie. Część jego rodziny, matka i rodzeństwo, nadal żyje w Syrii, gdzie Mohamad ich regularnie odwiedza – i pomaga. „Sankcje Zachodu, szczególnie te związane z Caesar Act, mają katastrofalne skutki na ludność kraju, przemysł i rolnictwo są zdewastowane, gospodarka kraju pomniejszyła się o 70 proc. w porównaniu do 2011 r.”, mówi w rozmowie. Znajomy przedsiębiorca Mohamada nie jest w stanie sprowadzić z Niemiec składników do produkcji produktów sanitarnych, ponieważ nie może dokonać przelewu. Syryjscy przedsiębiorcy nie mają już niemal żadnych możliwości wymiany handlowej nie tylko z krajami Zachodu, ale i z firmami z Chin, Brazylii czy krajów arabskich. „Firmy z tych krajów, które jednocześnie współpracują z krajami Zachodu, obawiają się kar, jeśli utrzymywaliby handel z Syrią – boją się, że USA zablokuje im konta.” Także dlatego syryjska lira dramatycznie traci na wartości, kwitnie jedynie szmugiel i czarny rynek. Z podróży do kraju Mohamad widzi, że większość jego rodaków cierpi.Kompletnie nie rozumiem, dlaczego Unia Europejska podtrzymuje sankcje, one są kolektywną karą, która nie bije w reżim, tylko w zwykłych ludzi. Teraz uciekają już pozostali, którzy niegdyś należeli do klasy średniej. Sprzedają wszystko, co mają, by opłacić przemytników.”


Krytyka zachodniej polityki wobec Syrii płynie także z konserwatywnych i liberalnych kręgów amerykańskich think-tanków. Już w sierpniu 2020 Joshua Landis i Steven Simon pisali na łamach wpływowego dwumiesięcznika politycznego „Foreign Affairs” o „bezsensownym okrucieństwie nowych sankcji”, ponieważ reżim al-Asada „nie obchodzi, czy więcej z jego ludzi głoduje”. Autorzy przyznają, że odbudowa kraju musiałaby się wiązać z współpracą z rządem w Damaszku, który jest co prawda notorycznie skorumpowany”. Ale, jak piszą, „Arabia Saudyjska również jest skorumpowana”. Konkluzja autorów: „Im szybciej Stany Zjednoczone zrewidują swoją karzącą politykę wobec Syrii, tym szybciej będą w stanie wnieść pozytywny wkład w rozwój regionu. Asad prawdopodobnie zgodzi się na znaczne ustępstwa, aby wydostać się spod sankcji, ale ustąpienie od władzy nie jest jednym z nich.” Dlaczego? Bo jeśli „dziewięć lat brutalnej przemocy (…) nie pokonało go i jego wojsk, to embargo gospodarcze raczej też go nie powstrzyma.”


To był rok 2020. Wydawałoby się, że administracja Joe’a Bidena podchodzi do cierpienia ludzi z nieco większą empatią. Jednak aż do katastroficznego trzęsienia ziemi w Syrii i Turcji w lutym br. sankcje zostały utrzymane, a zniesienie dotyczyło tylko ułatwień przepływu pomocy humanitarnej. Dlatego w październiku br. Paulo Pinheiro, przewodniczący Niezależnej Międzynarodowej Komisji Śledczej ONZ ds. Syryjskiej Republiki Arabskiej, podczas Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych alarmował: „W ciągu ostatniej dekady nie ma dowodów na to, że sektorowe jednostronne środki przymusu doprowadziły do pozytywnych zmian w zachowaniu rządu. To zwykli ludzie ponoszą ciężar ich wpływu. Syria pozostaje miejscem największego kryzysu uchodźczego na świecie, z ponad siedmioma milionami Syryjczyków, którzy uciekli z kraju, i ponad sześcioma milionami przesiedlonymi wewnątrz.” Tymczasem al-Asad jeszcze bardziej reorientuje pogrążony w chaosie kraj ku Rosji – i Chinom. 22 września przybył do Chin, pierwszy raz od 2004 r., i spotkał się z chińskim prezydentem Xi Jinpingiem. Obaj przywódcy ogłosili utworzenie „strategicznego partnerstwa”.


Sankcje wobec Rosji biją w biedne kraje

Jednak to nie tylko bezpośrednie sankcje nałożone na mniejsze kraje mają katastrofalne skutki na ich ludność. Także wspomniana na początku wojna gospodarczaZachodu przeciwko Rosji ma na nich pośredni wpływ. Dotyczy to choćby zaopatrzenia biednych krajów w nawozy, których Rosja jest jednym z głównych eksporterów. Co prawda UE podkreśla, że sankcje nie obejmują handlu nawozami do Globalnego Południa. Jednak wskutek restrykcji nałożonych na rosyjską branżę transportową, finansową i na oligarchów kontrolujących ten handel, eksport nawozów z Rosji w 2022 r. spadł o 15 proc. do 31,6 mln ton. Unia Afrykańska alarmowała o brakach i zagrożeniu plonów – nie powinno dziwić, że wiele krajów afrykańskich sprzeciwia się sankcjom przeciwko Rosji.


Tym bardziej, że zachwiały one również rynkiem energii – gazu i ropy. W celu odcięcia się od rosyjskich importów kraje UE kontraktowały te surowce na masową skalę w innych krajach, windując tym samym ceny, których kraje Globalnego Południa nie były w stanie płacić. Skutkiem było, że choćby dostawcy skroplonego gazu ziemnego (LNG) zrywali nawet zawarte wcześniej długoterminowe kontrakty z biedniejszymi krajami. Chociaż musieli za to płacić kary umowne, były one często niższe niż dodatkowy zysk, który można było osiągnąć dzięki astronomicznym cenom. I tak choćby Pakistan był zmuszony zredukować import LNG w ur. o blisko 20 proc., energia elektryczna była racjonowana, a szkody gospodarcze ogromne. Pakistan już uzgodnił nowy kierunek importu energii: z Rosji. Jednocześnie rośnie liczba pakistańskich uchodźców.


Jeden martwy mniej czy więcej

Nie dostrzegamy destrukcyjnych dla ludności cywilnej skutków sankcji nałożonych na reżimy, które nie pasują USA i Zachodowi. I mało dostrzegamy, że nie chodzi w nich o kwestie demokracji czy praw człowieka – tylko o sprzymierzone lub niesprzymierzone z Zachodem rządy. Abdulkader Sinno, profesor nauk politycznych i studiów bliskowschodnich na Indiana University w Bloomington w USA, na akademickiej platformie „East Asia Forum” na przykładzie Afganistanu tak streszcza możliwe skutki błędnej polityki sankcyjnej. „Jest prawdopodobne, że krótkowzroczność Zachodu i sztywność Talibów zwyciężą, a afgańscy cywile zapłacą za to życiem. Kraje zachodnie mogą nadal tuszować skutki swojej polityki poprzez doraźną pomoc żywnościową, a Talibowie mogą kontynuować odwet na wrogości Zachodu, zaciskając pasa na kobietach i zwolennikach grup niegdyś sprzymierzonych z USA. W trakcie tego procesu Talibowie mogą pozwolić Al-Kaidzie, ich rzadkiemu sojusznikowi, na większą autonomię i wznowić produkcję narkotyków, aby zapewnić jej niezawodny strumień dochodów.” Ostatni raz, pisze Sinno, podobne sankcje zostały nałożone na Talibów w 1999 r., co doprowadziło do głębszej współpracy z Al-Kaidą, ataków z 11 września 2001 r. i „globalnej ‘wojny z terroryzmem’, prowadzonej przez Amerykanów, która jeszcze nie doczekała się końca.”

Czy – oprócz cierpień cywilów, umarłych z głodu i niezliczonych uchodźców odpychanych i ginących w swej drodze ku lepszemu światu – o to chodzi?




 

..............


Źle czy lepiej

Wyścig przedwyborczy z wiadomym wygranym?

„Czyste zło”, tak o Donaldzie Tusku powiedział kilka dni temu Jarosław Kaczyński. Także Tusk wprowadził już w swą kampanię wyborczą terminologię zła i dobra. Mam nieodparte poczucie, że to się nie skończy dobrze – to się może skończyć bardzo źle.

Dlaczego? Ponieważ spór przedwyborczy na trwale przekształcił się w domniemanie taki oto wybór: dobro contra zło. Sęk w tym, że zwłaszcza ze strony władzy mówienie takim językiem może być świadomym lub nieświadomym przygotowaniem scenariuszy na 15 października, które mogą wywrócić stołek naszej kruchej demokracji. A że jest ona krucha, i że stała się podczas ostatnich lat jeszcze bardziej krucha, o tym świadczy polityka i retoryka rządzących. Ale właśnie dlatego nie popieram postulatów opozycji, mówiących coraz częściej i radykalniej o konieczności postawienia polityków PiSu przed Trybunałem Stanu, i wrzucenia ich do więzienia. Nie znaczy to, że nie byłoby za co – owszem, jest. Liczne łamania konstytucji i niszczenie trybunału konstytucyjnego, nepotyzm, przygotowywanie niekonstytucyjnych wyborów prezydenckich w 2020 r., gwałcenie praw człowieka uchodźców na granicy z Białorusią, inwigilacja za pomocą programów typu Pegasus, szerzenie języka nienawiści i konkretnych kłamstw w państwowych mediach. Tę listę można by konkretyzować i poszerzać. Jednak po pierwsze: skupiając się na „złu” PiSu jednocześnie przyćmienia się to, co partie opozycyjne chciałyby zrobić inaczej, lepiej, demokratyczniej, stabilniej. Po drugie zaś, i w dzisiejszym czasie niestety ważniejsze: to PiS dysponuje władzą, i to głęboko zakorzenioną, którą krok po kroku poszerzył i poszerza. To PiS dysponuje dziś możliwością wprowadzenia stanu wyjątkowego bądź nawet stanu wojennego w związku z wojną w Ukrainie i, jak dotychczas, nadmuchiwanym granicznym konflikcie z Białorusią – i tym samym możliwością odwołania planowanych wyborów. To PiS jest dzisiaj w sytuacji, gdy wydarzenia zagraniczne sprzyjają jej rozumieniu „polityki bezpieczeństwa”. Kaczyński mówi dziś: „Potrzebna jest rozbudowa polskiej armii do 300 tys. żołnierzy, kupowanie broni w ilościach potężnych. Jest zasada z czasów starożytnych: chcesz pokoju, szykuj wojnę. My szykujemy wojnę, ale chcemy pokoju.” Jednocześnie sam wzbudza poczucie zagrożenia, mówiąc: „Polska jest w sferze, którą Rosja uważa za swoją.” Otóż: nie jest. Polska już dawno jest w innej sferze, nie rosyjskiej, i Putin to wie (co nie znaczy, że nie stara się wpływać choćby za pomocą rosyjskich służb na wydarzenia w Polsce; ale duże i mniejsze mocarstwa tak mają, to żadna rewelacja). W sferze, którą Rosja uważa za „swoją”, jest Ukraina. Przypisywanie Polsce tej samej pozycji co Ukrainie jest kłamliwym, ale świadomym zabiegiem Kaczyńskiego i jego formacji, aby wykreować zagrożenie, i zostać strażnikiem „bezpiecznej przyszłości Polaków”. Obawiam się, że ten zabieg – oprócz tego, że ma siać lęk przed wojną w Polsce – jest zabiegiem przygotowawczym.

Wyobrażam sobie pewien scenariusz: 15 października faktycznie odbywają się wybory, a Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica uzyskują razem 232 mandatów, czyli nieznaczną większość. Mogą utworzyć rząd. Zamykam oczy i wyobrażam sobie Kaczyńskiego występującego po ogłoszeniu tych wyników przed swoimi zwolennikami i mówiącego: „Niestety opozycja wygrała. Bardzo nam przykro, że straciliśmy władzę, bo staraliśmy się przez osiem lat jak najlepiej służyć Polsce. Teraz będziemy jako opozycja walczyć, aby jak najwięcej z naszych wielkich osiągnięć pozostało, żeby Tusk i inni tego nie zniszczyli. Dziękujemy wam wszystkim bardzo. Za cztery lata znów zwyciężymy. W normalnej demokracji mniej więcej tak by było. Ale w kraju, gdzie lider partii rządzącej określa opozycję jako „obóz zdrady narodowej”? Oddać władzę Tuskowi, który jest czystym złem i spiskował z Putinem przeciwko Polsce?

Mam straszliwe przeczucie: PiS tej władzy nie odda, jeśli wybory te bezsprzecznie, ale minimalnie przegra, a tylko taki minimalnie „pozytywny” scenariusz jest w zasięgu możliwości. PiS będzie kwestionował wynik, mówił o możliwym fałszerstwie, o nieprawidłowościach, będzie wywierał presję na Sąd Najwyższy, który to ostatecznie ogłasza i sygnuje wynik wyborczy. Dlaczego być może nie odda? Ponieważ Polska już nie jest jako tako funkcjonującą demokracją. Ponieważ mamy czasy potężnych konfliktów, w których mechanizmy i bezpieczniki chroniące instytucje demokratyczne i czyniące je jako tako niezależnymi (z sądami na czele), są niszczone – nie tylko w Polsce, choć, jeśli patrzymy na UE, tutaj szczególnie. Ponieważ Polska odgrywa dziś znacząco większą rolę w polityce europejskiej i globalnej, aniżeli osiem lat temu, i ta pozycja będzie prawdopodobnie dalej rosła. Ponieważ w całej Europie wzmaga się prawicowa, coraz bardziej radykalizująca się fala, niszcząca od góry i od spodu fundamenty demokracji. I to na tym tle przez osiem lat – ale zwłaszcza od 2020 r. i przez wydarzenia wokół pandemii a potem przez wybuch wojny w Ukrainie – wielu czołowych polityków i działaczy partii rządzącej na tyle przyzwyczaiło się, i wsiąknęło narkotyk władzy, że nie mogą i nie chcą sobie wyobrazić, żeby to wszystko nie tylko oddać, ale za ten władczy rozkosz na dodatek być może stanąć przed sądem. Do czego PiS jest zdolne w ramach wyborów, rząd pokazał w marcu 2020 r., forsując za wszelką cenę wybory prezydenckie w czasie pandemii, które miała zorganizować … Poczta Polska, powołana do tego zadania kilka tygodni przed terminem. Rząd chciał koniecznie zachować swojego prezydenta, wiedział, że przy tych karykaturalnych wyborach by je wygrał – i był gotów przeforsować skandaliczną ustawę. Tylko dzięki Jarosławowi Gowinowi wybory odbyły się kilka miesięcy później, we w miarę normalnych warunkach (włącznie z normalnym hejtem ‘głowy państwa’ na społeczność LGBTQ+, czyli część społeczeństwa). Dzisiaj PiS, w rozpaczy w obliczu nierosnących słupków, wymyślił absurdalne referendum, manipulując tym samym de facto wyborami parlamentarnymi; wymyślił gwałcące konstytucję Lex Tusk. Na dodatek coraz bardziej obrzydliwie dehumanizuje uchodźców na granicy z Białorusią, gdzie w ciągu dwóch lat zginęło przynajmniej 49 osób. Tam giną ludzie, a rząd ich odczłowiecza. Żadnego słowa ubolewania, nic. Bo nie mogą przyznać, że świat nie jest czarno-biały. Bo boją się, że stracą władzę.

Drogą opozycji, która chce uniknąć scenariusza nieoddania władzy przez PiS po możliwie przegranych przez nich wyborach nie powinno być ściganie się z machiną rządową na język radykalizacji i nienawiści, bo to rodzi i pobudza nienawiść do wyborców PiSu, którzy są normalnymi ludźmi (chyba że wszyscy jesteśmy nienormalni). Drogą nie powinny być zatem groźby o postawienie kogoś przed Trybunałem Stanu, bo to zwiększy aprobatę wyborców PiS, jeśli ten faktycznie będzie kwestionował wybory. I też nie metafizyczno-religijny język dobra i zła. Tylko język rozsądku. Namiętnego, ale rozsądku. Namiętnego piętnowania nienawiści, a nie formułowania własnej, tyle że w bardziej cywilizowany sposób. Ludzie chcą pokoju, szeroko pojętego – tak zawsze myślałem. I tak do dziś myślę. Czy się mylę?

 

....................

 

 

W zewnętrznym pierścieniu kataklizmu

Podróż w stanie wojennym.

Jan Opielka


Pociąg. Milczenie. Szara, szczelna chmura skrywa słońce konkretnie, i intensywność światła ogólnie. Aparat fotograficzny wskazuje czerwonym miganiem, że konieczny jest dłuższy czas otwarcia lustra, aby wystarczająco naświetlić wewnętrzną warstwę przyjmującą światło, przetwarzającą je w mgnieniu oka w zastygnięty, sztuczny obraz. Potrzeba czasu, wolniejszego czasu, widocznego czasu, aby podjąć decyzję. Obraz znieruchamia, a w tej unieruchomionej scenie wysysa z czasu energię, wysysa z niego życie, zapisując je. „Proszę pokazać bilet.” Słowa konduktora trzęsą stolikiem, na którym moje myśli, niczym domek z kart, rozpadają się, ukazując swą kruchość. Mam bilet. Nie chcę go pokazać. Ale pokazuje.


Wynurzam się w rzeczywistości na przełomie lata 2023 roku. Jestem i chciałbym ją uchwycić, uchwycić podwójnie, z dwóch perspektyw, w dwóch podstawowych ujęciach, z łona dwóch kultur narodowych, składających się z wielu małych kultur cząstkowych. Chociaż, nie: narodowa kultura wcale nie jest całością, która składa się z wielu małych. Sama kultura narodowa jest jedną z wielu obliczy tego, czym kultura w ogóle jest. Kultura narodowa jest dziś jednak tą częścią kultury, najradykalniej zmieniającą się. Następuje stopniowe, przyśpieszone przewartościowanie, i to ono skłania mnie teraz do pisania.


Czuję oddech wojny. Czuję oddech rosnącego przyzwolenia na pierwszorzędne myślenie w kategoriach wojny. Czuję szerzącą się akceptację kłamstw w obliczu wojny toczącej się zaledwie kilkaset kilometrów dalej na wschód. Czuję to wszystko z trwałym niepokojem. Żyłem przez ponad 20 lat w Niemczech. I być może dlatego tak bardzo doskwiera mi dziś ten zmieniający się klimat w tym kraju – ten w polityce i ten przez politykę tworzony; ten między ludźmi; ten rozlewający się za pomocą wehikułu mediów, tradycyjnych i nowych. W Niemczech wsiąknąłem bowiem przez długie lata taką oto podstawową myśl:


Należy czynić wszystko, aby nie dopuścić do wybuchu nowej wojny.


To myślenie to spuścizna niemieckiego nazizmu, drugiej wojny światowej, zagłady dokonanej niemieckimi rękami, niemieckimi rozkazami, niemieckim myśleniem, niemieckimi czołgami, niemieckimi chemikaliami. Z tego dziedzictwa część społeczeństwa w Niemczech wyszła wstrząśnięta i zaimpregnowana myślą: my jesteśmy zdolni do wszystkiego, zatem zróbmy wszystko, aby nie tworzyć warunków, w których najciemniejsza strona owego „wszystkiego” będzie mogła wypłynąć. Poznałem wielu ludzi, choćby podczas studiów mojego profesora politologii Franka Deppe, z pokolenia dzieci zbrodniarzy i dzieci tych, którzy jako dorośli przeżywali, przemilczali, popierali, współtworzyli okres ciemności lat 1933-45. Spora część potomków tych Niemców i Niemek przez dziesięciolecia działała w duchu przeciw-wojennym – autentycznie, nie tylko pozornie, niezależnie od tzw. oficjalnej politycznej ‘Erinnerungskultur’, czyli „kultury pamięci”. Trzon tej kultury to pokora, pokora wobec tego, co zrobiliśmy, i pokora wobec tego, do czego my (i nie tylko my) jesteśmy zdolni także w przyszłości, czyli dziś.


Ten duch, ten ‘zeitgeist’, anty-wojenny duch czasów powojennych, ten czas się jednak widocznie kończy. Kończą się tym samym czas, era, podczas których tworzenie i stabilizowanie ładu pokojowego było priorytetem, a wielki projekt Unii Europejskiej mimo swych ewidentnych słabości i błędów stanowił jeden z głównych wehikułów ładu pokojowego, który miał się szerzyć także na Wschód. Duch ten ulega zniszczeniu, jest niszczony, my go niszczymy. I dopuszczamy do zniszczenia.


A więc wojna.


Na wolnym polu

Pociąg opuszcza Opole. Niedawno miasto gościło tysiące Polek i Polaków, którzy przyjechali na Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki. To już 60 raz. Kilka lat temu zastanawiałem się, dlaczego ówczesne władze komunistyczne wybrały właśnie Opole dla promocji piosenki polskiej. Przecież Opole to jedno z tych większych miast dzisiejszej Polski historycznie najbardziej niemieckich. Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że kwestia ta to jedno z tych zagadnień, w których pytanie stanowi zarazem odpowiedź. Dziś Opole jest nadal mocno powiązane z Niemcami, wiele firm niemieckich tutaj inwestuje, zaś wielu Opolan i Opolanek emigruje i pracuje w Niemczech, obecnie już raczej czasowo niż „na zawsze”, jak niegdyś. „Pokazałem już bilet, ale proszę, tutaj pan widzi.”


Pociąg rusza dalej, na Zachód. Wraz z nim do przodu, lekko skręcając, ruszają moje myśli. I pytania, w których odpowiedź nie jest już taka oczywista i ‘sama przez się’. Myślę więc: Opole, jego okolice, cały region, województwo, cała ta część południowo-zachodnia, to wszystko jest dziś polskie. I nikt w Niemczech tego stanu rzeczy nie kwestionuje. Przynajmniej nikt poważny. Jak to możliwe? I jak to możliwe, że mimo tego Niemcy są tutaj obecne, choć inaczej? Tutaj, konkretnie, jako kobiety i mężczyźni w domach przy ulicy Kościuszki, przy placu Piłsudskiego, w pobliżu Muzeum Polskiej Piosenki, czy na dworcu kolejowym, gdzie na krótkie momenty przecinają się ciągi życia nieznających się osób. Zastanawiam się nad jedną sprawą: jak to możliwe, że ludzie akceptują stan rzeczy, który niegdyś był przecież nie do pomyślenia? Gdyby ktoś w 1930 roku powiedział: Opole będzie kiedyś polskie, i będzie stolicą polskiej piosenki. Zastanawiam się nad tym, jak to możliwe, że ludzie akceptują to, że istnieją otwarte granice, przez które przenikają treści z sąsiedniego kraju zmieniające to, co własne, co ‘nasze’. Zastanawiam się nad tym, czy fakt, że tak jest, nie jest jednym z kluczy do ułożenia, do układania ładów, które w odległej przyszłości będą antydotum dla wojen. Czyli: uznanie, że coś należy do mnie, do nas, a jednocześnie jest pod wpływem innego. Że region, teren, ziemia należą do jednego formalnie suwerennego państwa, a jednocześnie są pod wpływem drugiego, który do pewnego stopnia tę oto suwerenność ogranicza, lub raczej: współdefiniuje.


Pociąg jedzie dalej, na Zachód. Tam jest bezpieczniej. Na Wschodzie jest śmierć.


Ukraina przed wybuchem wojny była pod wpływem Rosji. Była dlatego, ponieważ obydwa kraje splecione zostały przez meandrujące rzeki historii. Nie sposób było i jest mówić o historii, o tożsamości Ukrainy, bez wskazania na Rosję. Tak samo, jak nie sposób mówić o historii Polski, zwłaszcza zachodniej części, bez mówienia o Niemczech. Jeśli ktoś tak robi, wychodzi obraz karykaturalny. Widziałem kilka lat temu wystawę w jednym z opolskich muzeów na temat historii miasta i regionu. I nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jak można tak umiejętnie i niemal kompletnie pominąć, wymazać z niej wpływ niemiecki, na miasto, na region, na ludzi. Pominąć, że Opole, w jeszcze większym stopniu niż inne miasta i regiony polski, byłyby dziś innym miastem, gdyby tutaj Niemiec nie było, na dobre i na złe.


Ukraina to kraj o wielobarwnej historii, i co ważniejsze: o wielobarwnych kulturach narodowych. Kraje takie jak Ukraina, których ludność składa się z wielu mniejszości, wyrosły na splecionych ze sobą kulturach narodowo-etnicznych i też wyznaniowych, których odgraniczenie, odseparowanie od siebie jest niemal niemożliwe. Takie etnicznie i politycznie wielowątkowe kraje są niczym krucha porcelana, którą należy traktować ze stosowną ostrożnością. Nie znaczy to, że nie mogą być funkcjonującymi, także stabilnymi i silnymi państwami. Mogą. Jednak gdy na dodatek do swojej wielokulturowości położone są, jak Ukraina, w regionach, które są wrażliwą geopolityczną strefą, strefą czerwoną, należy z mądrą odpowiedzialnością czynić wszelkie ruchy, bo bardzo łatwo je zdestabilizować.


Łatwiej dzielić, rządzić. Niszczyć.


Niestety, to nie tylko Putin i autorytarna Rosja w ostatnich dziesięcioleciach destabilizowały Ukrainę. Czyniły to także kraje Zachodu ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Niczym słoń w składzie porcelany podsycały antagonizmy społeczno-etniczne, i antagonizmy między obydwoma krajami, które oczywiście istniały już wcześniej. Za wszelką cenę, i omijając polityczną złożoność kraju, chciały i chcą wciągnąć Ukrainę w strefę Zachodu. Główny błąd to polityka, która mówi: zdecydujcie się – alby Wschód, albo Zachód. Albo my, albo oni. Mało kto ostrzegał Ukraińców, że ceną za taką jednoznaczną pro-zachodnią decyzję, która oznacza odrzucenie wszystkiego, co po drugiej stronie, może być wojna. Dziś pojęcie dwu- lub też wielowektorowości, czyli polityka państwa działająca na równi w dwa kierunki, starająca się o utrzymanie relacji w dwie stosunkowo różne strony, odeszła do lamusa. Niestety.


Zerkam przez okno pociągu. Widzę pola i ulice, przez które 78 lat temu przedostawały się wojska radzieckie w drodze na Berlin. W Gliwicach, moim rodzinnym mieście, na placu Grunwaldzkim, jest cmentarz poległych żołnierzy radzieckich, którzy dalej nie dotarli. Wśród nich byli Rosjanie, byli też Ukraińcy.


Dziś walczą przeciwko sobie. To nie my walczymy. To oni. To oni giną. Za co? Za geopolityczne interesy Rosji – i Stanów Zjednoczonych. Nie wiem, czy ktoś poważnie myśli i wierzy, że Zachód i USA wspierają Ukrainę, aby szerzyć tam demokrację, aby pomóc jej w obronie suwerenności. Szczerze pisząc, obłuda słów i deklaracji mówiących dokładnie to jest dla mnie nie do zniesienia. Straciliśmy słuch, straciliśmy widok, nie patrzymy już do lustra. Gdybyśmy spojrzeli, widzielibyśmy straszliwy obraz. „Zarówno globalna rola, jaką Waszyngton ogólnie sobie przypisał, jak i specyficzna polityka Ameryki wobec NATO i Rosji, nieuchronnie doprowadziły do wojny – tak jak wielu krytyków polityki zagranicznej, w tym my, od dawna ostrzegało, że tak się stanie”, piszą Benjamin Schwarz i Christopher Layne w renomowanym amerykańskim miesięczniku „Harper’s Magazine”. Schwarz i Layne to nie prorosyjscy trole, ale realiści – Schwarz to były wydawca miesięcznika The Atlantic i World Policy Journal, zaś Layne wykłada politologię na uniwersytecie A&M w Teksasie oraz na George Bush School of Government and Public Service. Także dzisiejszy szef CIA, William J. Burns, pod koniec swojej służby jako ambasador USA w Moskwie (2005-2008) pisał: „Wejście Ukrainy do NATO jest najjaskrawszą ze wszystkich czerwonych linii dla rosyjskiej elity (nie tylko Putina). W ciągu ponad dwóch i pół roku rozmów z kluczowymi rosyjskimi graczami, od knypków w ciemnych zakamarkach Kremla po najostrzejszych liberalnych krytyków Putina, nie znalazłem jeszcze nikogo, kto postrzegałby Ukrainę w NATO jako coś innego niż bezpośrednie wyzwanie dla rosyjskich interesów.” Jak dodał wówczas: „Rosja na to odpowie.”


Ukraina położona jest przy Morzu Czarnym. Dostęp i kontrola tego regionu jak i szlaków do Morza Śródziemnego jest kluczowa dla Rosji, dla zachowania jej pozycji jako mocarstwa (atomowego). Takie są realia. To nie jest koncert życzeń, taki jest stan rzeczywisty. Kto kwestionuje ten stan rzeczy – a tym samym znaczenie choćby rosyjskiej bazy morskiej w Sewastopolu na Krymie – musi być gotowy na konflikt zbrojny. Stany Zjednoczone były i są gotowe, szczególnie że były w stanie podjąć próbę wyparcia Rosji z tego regionu w sposób unikalny: nie angażując własnych wojsk. Renomowany amerykański strateg geopolityczny, George Friedman, konserwatysta, który nie jest anty-amerykański, tylko pro-amerykańskim realistą, ujął to w sposób cyniczny, ale rzeczywisty. W ur. powiedział na konferencji w Dubaju: „Stany Zjednoczone odkryły, że potrafię prowadzić wojnę bez oddania strzału.”1 Wojnę, której celem jest, jak dodał, „osłabienie Rosji”.


Tak, to sztuka. Krwawa sztuka. USA odkryły tę sztukę już wiele wcześniej, choćby przy wzniecaniu i utrzymywaniu wojny między Irakiem i Iranem w latach 1980-88. Oficjalnie stały po stronie Iraku, konkretnie: Saddama Husejna, znanego ze swych demokratyczno-pacyfistycznych poglądów. Stany Zjednoczone sprzedawały Irakowi podczas tej wojny broń na masową skalę, ale w ukryciu sprzedawały ją także Iranowi. Wielka afera z tym związana jest dziś niemal zapomniana. Wielki brat w wersji rzeczywistej: oczywiście te informacje są dostępne. Ale kto o tym mówi? Kto mówi o około milionie zabitych po obu stronach, i o fakcie, że wojna ta umocniła pozycję USA w regionie i była jednym z powodów ataku osłabionego i zadłużonego (zwłaszcza wskutek masowych zakupów amerykańskiej broni) Iraku na Kuwait w 1990 r., i kolejnych, tym razem amerykańskich, z niechlubną wojną przeciwko Irakowi w 2003 roku? „Amerykańsko-brytyjska inwazja w Iraku, dokonana bez najmniejszego wiarygodnego pretekstu, jest największą zbrodnią 21. wieku”, pisze amerykański myśliciel i aktywista Noam Chomsky. Może warto by zamrozić amerykańskie konta, a ze zdobytych w ten sposób środków zapłacić należące się reparacje dla ludności Iraku? Śmieszne? Niedorzeczne? Jeśli tak, to tylko dlatego, bo nierealistyczne.


Lustro jest rozbite. Nic nie widać. Nawet gdyby było: przy zamkniętych oczach widać tylko to, co się widzieć chce. Pociąg pędzi, do zachodniego dobrobytu. A ja zastanawiam się, kto we mnie mówi: Polak, czy Niemiec? Czy zraniony pacyfista?


Szukam rozwiązania tej zagadki, jaką stała się wojna. Choć nie, raczej szukam rozwiązania, klucza do szafy z powodami, dla których wojna, ta wojna, i ten stan wojenny, zmieniają nas na trwałe. Zmieniają nie tylko tych, którzy są nią bezpośrednio dotknięci, w naszej części świata miliony Ukrainek i Ukraińców, którzy walczą i giną. Zmieniają nas wszystkich, żyjących w zewnętrznym pierścieniu tej wojny. Wojna zmienia nas i zmieniamy się na gorsze. I tylko nikłego pocieszenia dostarcza mi w tych chwilach fakt, że na początku wojny Polacy i Polki zaaplikowali sobie pewnego rodzaju przeciwciała na nadchodzące już, wojenno-pochodne choroby wewnętrzne. Te przeciwciała to solidarność, jaką Polacy i Polki, i jaką też, w nieco mniejszym stopniu, Niemcy i Niemki ukazali i ukazują uciekającym z Ukrainy. Coś dobrego się w tych pierwszych miesiącach zakorzeniło, kiełkuje, zauważalne mniej jako coś materialnego i widzialnego, a raczej jako ‘dobry brak’: brak jaskrawego, nieuzasadnionego lęku przed innym, przed obcą.


Wina i przemilczanie

Dojeżdżam do Zielonej Góry, dawnego Grünberg. Niewinne polskie miasto wina, zdaje się być jakieś inne, jakieś polskie, z trudną do zidentyfikowania domieszką niemieckiego. „Dobrze się nam tu żyje”, opowiada taksówkarz. „Jest praca na miejscu, ale wielu mieszkańców wyjeżdża regularnie do Berlina, do pracy, i wraca na weekendy.” Dziś spotykają się w mieście dziennikarze i dziennikarki z obu krajów. Słucham wraz z kilkudziesięcioma uczestnikami debaty o tym, jak radzimy sobie w Polsce i w Niemczech z wojną. Słyszę ciekawe wątki: o tym, że Ukraińcy w Polsce dzielą się na tych, którzy przyjechali przed wojną i tych, którzy przed nią uciekli. O tym, że w Niemczech niby jest polityka integracyjna, a w Polsce otwarty rynek pracy. O tym, że niektóre polskie miasta działają w kwestii pomocy uchodźcom wzorowo. I o tym, że Niemcy powinny patrzeć na wojnę w Ukrainie, a zwłaszcza na Rosję, „przez polskie okulary”. Potem jest debata o „dezinformacji rosyjskiej” i o tym, jak nasze społeczeństwa przed nią chronić. Jeden z prelegentów, niemiecki dziennikarz Peter Frey, bądź co bądź konserwatysta, ostrożnie wrzuca do debaty, że to nie jedynie Rosja tworzy dezinformacje jako narzędzie polityczne. Frey podaje zniesławiony przykład, gdy w 2003 r. ówczesny sekretarz stanu USA, Colin Powell, podczas posiedzenia ONZ świadomie kłamał o rzekomej broni masowego rażenia, którą miał posiadać Irak. Na podstawie tego kłamstwa USA zaatakowały Irak, niewzruszone sprzeciwem ONZ. Jednak to i inne „dezinformacje” po naszej stronie lustra szybko okazują się zaledwie mało znaczącym przypisem tej debaty.


Myślę o naszej, polsko-niemieckiej, zachodniej dezinformacji.

Nie polega głównie, choć też, na skrzywianiu faktów i informacji.

Nie polega głównie, choć też, na przekłamywaniu wydarzeń i ich rodowodów.

Polega głównie na nie mówieniu o faktach, informacjach, wydarzeniach i ich rodowodach.

O czym się nie mówi, to nie istnieje.

Milczenie jest czasem złotem. Czasem wiedzie ku brązu.


Nie istnieje powszechna świadomość, w Polsce jeszcze mniej niż w Niemczech, że to Stany Zjednoczone były w ostatnich dziesięcioleciach największym niszczycielem, agresorem, spiskowcem i morderczym państwie na świecie. To nie jest opinia. To jest fakt, do zweryfikowania po każdej nieuprzedzonej kwerendzie2. Istnieje za to świadomość, że tym wszystkim jest chyba Rosja. Nie istnieje też świadomość, że w świetle najnowszej historii pomysł, aby pociągnąć Władimira Putina do karnej odpowiedzialności w Międzynarodowym Trybunale Karnym (MTK) w Hadze, bez jednoczesnego pociągnięcia do odpowiedzialności byłego prezydenta USA George W. Busha, jest dowodem obłudy do potęgi dziesiątej. Ani Rosja, ani USA do dziś nie uznają, że MTK ma prawo oskarżyć ich obywateli. Zaś wydany przez MTK nakaz aresztowania Putina z marca br., popierany przez USA, można interpretować tylko jako brak zainteresowania negocjacji pokojowych, zatem ruch uniemożliwiający jakiekolwiek zakończenie wojny w Ukrainie w drodze kompromisu.


Dziwna wojna”, powiedziała mi kilka dni wcześniej moja kuzynka. W jej twarzy widziałem coś, co nazwałbym intuicją karmiącą się doświadczeniem i mądrością życia codziennego. Ona nie zajmuje się zawodowo polityką. Zajmuje się produkcją żywności. Wie coś o podstawach życia. „To dziwna wojna.”


Tranzyt

Opuszczam Zieloną Górę. Jadę do Berlina. Stary pociąg, nowe siedzenia. Z powodu remontu torów przez granicę do Frankfurtu nad Odrą przewozi nas autobus. Jechałem tutaj kilka razy. Tym razem po raz pierwszy widzę na drugiej, niemieckiej stronie mostu nad Odrą kilku policjantów, noszą kamizelki kuloodporne oraz broń. Zatrzymują samochody, wpatrują sie w kierowców, zerkają na pasażerów. Zatrzymują też nasz autobus. Do środka wchodzi dwójka policjantów, jest już tylko tuzin pasażerów, grupa starszych pań, starszy mężczyzna z Polski i ja. „Kogo szukacie”, pytam. Młody policjant patrzy się na mnie, krótko zwleka, po czym odpowiada. „Na pewno nie pana.” Oczywiście nie mnie. Jestem białoskóry, co chroni mnie przed osobistym doświadczeniem tego, co ujęte w dwóch słowach nazwać można: urzędowy rasizm. „Ostatnio sprawdzili wszystkich”, mówi mi konduktor, gdy policjanci opuszczają autobus z pustymi rękami. „Nie tylko tych o ciemnej karnacji.” Nie pociesza mnie ta myśl.


Dojeżdżam do Berlina. Piszę i myślę. Dalej nie dochodzę. Tylko dotąd, skąd daleko wydaje się być dla nas przestrzeń, która byłaby nieskażona. Tutaj, w Babylon Berlinie, czuję bliskość tej przestrzeni. Uwiera, uwiera bardzo. Niemniej wkradają się myśli o bombie, która wpada w przestrzeń niedozwoloną, niewinnie wypełnioną lękiem. Chce się stąd wydostać. Przypomina mi się niedawne spotkanie z młodym Ukraińcem w Polsce. On był w moim kraju od sześciu lat, pracował i pracuje. Olek jest rozdarty. „Na początku wojny chciałem jechać. Ale żona powiedziała mi: przecież ty zginiesz. Zostań.” I został. Jest bardzo rozedrgany, gdy o tym mówi. Jakby nie chciał przyjąć bolącej myśli, że jego intuicja, ano żeby nie jechać na tę wojnę, może być czymś słusznym. Że on może inaczej działać dla swojego kraju, a raczej dla bliższych mu ludzi, o ile sam będzie na siłach. Tłoczy się myśl w mojej głowie: zostań. I żyj.


Jak łatwo myśleć.


Pociąg dojeżdża do stacji Ostbahnhof, czyli Dworzec Wschodni. Berlin. Niegdyś centrum zła. Dziś centrum chciwego niezdecydowania. W polityce i kapitale. Chciwego, bo niechcącego podzielić się władzą mądrze. Niezdecydowanego, bo reakcyjnie lawirującego w polu niczyim, między Wschodem a Zachodem, jako niedoszły i niedojrzały hegemon, który stracił swój kompas pokojowy (który nigdy nie był czysty, choćby za sprawą eksportu broni do wątpliwych krajów). Jest taka zwrotka w utworze muzyka Nicka Cave’a, nie wpada mi tytuł, a i brak dostępu do sieci nowej ery. W mojej głowie tekst piosenki krąży w formie takiej. „There was a good one and an evil one, in you. And it seemed that most destruction was being done by those who could not choose between: 1 or 2?” W wolnym tłumaczeniu: było w tobie dobro, było w tobie i zło. Ale wydaje się, że największych zniszczeń dokonują ci, którzy nie potrafią wybrać: dwa czy jedno.


Chciałem iść wcześniej spać. Żeby wcześniej wstać.


Budzę się, włączam się do sieci i czytam zatrważającą wiadomość. Prawdopodobnie ponad 500 uchodźców rozpaczliwie przedzierających się przez morze śródziemne zginęło, utonęło przed greckim półwyspem Peleponez. Wśród nich dzieci i kobiety, uwięzione we wnętrzu małego kutra. Czytam tę wiadomość w magazynie internetowym, uchodzącym za poważnego. Jednak zaledwie kilka godzin później wiadomość przesunięta jest w dół. Pierwszą wiadomością jest teraz niemiecki spór o politykę energetyczną, konkretnie: o nakazy i zakazy wprowadzenia tej czy innej technologii cieplnej. Dyskusja na ten temat toczy się w Niemczech od miesięcy. Los migrantów nie jest tak nośny. Wszystkie katastrofy poniżej 50 ofiar śmiertelnych mają coraz mniej szans, aby stać się newsem dnia. Za to Niemcy kłócą się o pompy ciepła. To właśnie znaczy dla mnie: niezdecydowanie polityczne, czyli wszystkich tyczące. Niezdecydowanie w obliczu potężnych, śmiertelnych i śmiercionośnych zwiastunów wielkiej walki o bezpieczne miejsce do życia, niezdecydowanie wymigujące się w rozwikłania spraw trzeciorzędnych.


Trudno mi to i siebie w tym wszystkim znieść. W duchu myślę o ludziach, którzy ratują tych uciekających z Sierra Leone, z Syrii, z Afganistanu, z Somalii, z Jemenu, z Pakistanu. Myślę o tych uchodźcach, i myślę o tym, w jak karygodnie odczłowieczający sposób pokazują je polskie media rządowe. Pokazują ich jak horda dzikich. Jak nieuprawnionych przybyszy z innej, złowrogiej planety. Już nawet nie jak ludzi, tylko jakąś gorszą rasę. Budujemy mury, które są przedwiośniem jeszcze większej wojny. Widzę ich twarze, ale z daleka. A w twarzach wpisane wszystkie te powody i złowrogie warunki, które skłania ich do podjęcia tak ryzykownej, tak śmiertelnie niebezpiecznej, nazbyt często faktycznie śmiertelnej podróży przez skażone lasy, przez wielkie morze. Staram się wyobrazić sobie, co musiałoby się stać w moim życiu, abym był gotów wsiąść na takie łódki, kutry, pontony. I zabrać na nie swoje dzieci. Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić, lub tego poczuć. Ale te powody istnieją. Przecież to są ludzie, jak ja. Trzeba ich tylko wysłuchać, dopuścić. Jak robią to choćby ludzie z polskiej fundacji Ocalenie i tysiące innych. A ja? Jutro, dobra? Jutro, na pewno.


Dziś Berlin zanurzony jest w wiosennym deszczu, który dostarcza nieco surrealnej błogości. Jest ciepło, ulice pełne rowerzystów, i pełne samochodów. Przemieszczają się w różne strony, do swoich, do prac, donikąd. Zastanawiam się, czy w tym miejscu, przy jednej ze starych stacji metro, czy to tylko ja czuje takie zagubienie w zgliszczu tragedii, których tutaj na ulicy nie widać, które przychodzą z dala, z sieci, z ekranów i głośników. Na razie.


Czułe bycie

Uciekam w kolejny pociąg, noszący kilkaset osób w kierunku Zachodu. Pociąg, a raczej pociągi, mają taki osobliwy wymiar dobrego więzienia. Na czas podróży nie sposób gdziekolwiek wyjść. Można się zająć przysłowiowym tu i teraz. Ich choć spora część podróżujących robi w pociągach to, co robi też w swych domach, na ławkach parkowych, w samochodach i autobusach, w sumie: wszędzie – to jednak pociąg jest jednym z lepszych miejsc do świadomego odcięcia się od świata medialnej codzienności, i zgłębienia się w nowe otchłanie. Obok mnie jest tego urokliwy przykład. Młody tata podróżuje ze swoim małym synkiem, chłopak ma 4 lata. Cały czas robią coś razem: a to chłopczyk jeździ samochodzikami po rękach tatusia i oboje wymyślają fantastyczne miejsca, gdzie by to te pojazdy nie były i dokąd pędziły; a to czytają długo kolorową książeczkę, tłumaczącą, jak się jeździ autobusami i dlaczego są one o niebo lepsze niż samochody; a to kompletują puzzle fikuśnych zwierząt z dżungli i omawiają szczegóły dzikości; a to jędzą razem domowe kanapki, przytulają się do siebie, rozmawiają i chichoczą. Przez trzy godziny jazdy tata ten nie korzysta ze smartfona, i jego syn też nie. W żadnym momencie młody tata nie robi czegoś na odczep, nie czyni gestu ‘zabicia czasu’, dania synowi czegoś zastępczego do jego małych rączek, żeby sam mógł coś robić. Spoglądam na nich, i myślę: że gdybyśmy ojcowie tak uważnie spędzali czas z naszymi dziećmi, to wszyscy mielibyśmy mniej zmartwień. I więcej radości. Mniej stanu wojennego.

Jestem bez towarzysza podróży, więc sięgam po medium, tradycyjnie szeleszczące. Czytam o Edwardzie Snowdenie, o słynnym whistleblowerze, sygnaliście z USA, gwiżdżącym otchłanie cząstek prawdy, który przekazał światu dokumenty i wiedzę potwierdzającą masową inwigilację ludzi na niemal całym świecie. Snowden dokonał wielkiego dzieła; tym większego, o ileż już przed swoim ‘coming outem’ wiedział, że do końca życia nie będzie w pełni bezpieczny, będzie pod nieustannym okiem ze strony amerykańskich służb, i nie tylko ich. Niemniej historia Snowdena, ujawnione przez niego dokumenty i materiały o działaniach agencji wywiadowczej NSA, napawają nadzieją: że odwaga popłaca; że warto jest zrobić to, co słuszne, nawet jeśli niesie to za sobą ogromny koszt; że możliwe jest czasem, że pojedynczy człowiek, przy pomocy innych, przełamie lub ujawni na nieco większą skalę jakąś niesprawiedliwość, bo na mniejszą jest to możliwe zawsze. Ujawnienia Snowdena miały ogromny wpływ na świadomość ogromnej rzeszy ludzi, ale i choćby na ustawodawstwo Unii Europejskiej dotyczące ochrony danych, a tym ustawodawstwem wzorują się także kraje spoza UE. Oczywiście można rzec, że inwigilacja mimo tego i dziś jest potężna, i jest to nieodbity fakt. Jednak wyobrażam sobie, co by było, i czy byłoby tak samo, gdyby czegoś wcześniej… nie było. Co by było, gdyby nie było piosenki „Wyobraź sobie”.


Przyjeżdżam do centrum Niemiec, do miasta, gdzie domniemanie mówi się najczystszą niemiecczyzną. Szukam biblioteki, obok pociągów takie kolejne dobre miejsca na intensywne tu i teraz. Rozmawiam z chłopakiem z Syrii. Ma 16 lat. Nazywa się Yusuf, czyli po naszemu: Józef. Wcześniej obserwowałem, jak uczy się z nauczycielem wolontariuszem, który wcale nauczycielem nie jest, ale odkrył tę umiejętność, gdy był już na emeryturze. Fascynujące: człowiek, który całe życie nie uczył dzieci, tylko pracował w finansach, uczy się uczyć, uczy – i wychodzi mu to całkiem nieźle. Chłopak jest trudny do zmotywowania, ale słychać i widać, że stara się, jak potrafi. Przyjechał tutaj z rodzicami i rodzeństwem, uciekli przed wojną, należeli do tych, którym pozwolono przybyć i zostać. Chłopak ma problem: wyleciał z szkoły za bójki. „Potrafię mówić w czterech językach”, opowiada. I wymienia, wśród nich jest język kurdyjski, arabski i niemiecki. Ten ostatni jest jeszcze zablokowany. I potrzeba chyba dużo czułości, aby pomóc mu wydostać się z tym językiem psychicznie. „A pan skąd jest? Z Polski? I dlaczego jest pan tutaj?”, pyta Yusuf. Czuję w jego głosie zdziwienie, że ot tak można sobie jeździć po różnych krajach. Niektórzy mogą.


Jürgen, tak nazywa się jego nauczyciel-wolontariusz, kontynuuje lekcje. Uczą się geografii. Może się przydać, nawet gdy Yusuf wyuczy się zawodu mechatronika samochodowego. Mówi, że to jego marzenie. Jednak po kilku krótkich chwilach rozmowy nie jestem w stanie powiedzieć, czy on to mówi i czuję na serio, czy też nie. Jürgen zdaje się być dla niego odpowiednim nauczycielem: znalazł swoje powołanie, jak mówi, z rąk Boga. Nie jest misjonarzem czy fanatykiem, raczej kimś w rodzaju otwarcie wierzącego. W każdym razie na tyle, aby jego wewnętrzny Józef nie kłócił się z Yusufem o sprawy w sumie drugorzędne.


Yusuf uciekł przed wojną, o której dziś niemal zapomnieliśmy. Z kraju jego rodaków, których cierpień niemal nie widzimy, bo trzymamy ich z dala.


Zamiast tego odbezpieczamy spusty. Nie ma już blokad, skutecznie zapobiegających dalszemu rozprzestrzenianiu się starych i nowych broni. I coraz słabsze hamulce w głowach, aby dopuścić myśl, że to nie broń wygrywa i wygra pokój. 7 lipca br. Stany Zjednoczone ogłaszają, że przekażą Ukrainie amunicję kasetową. Jest to straszliwa amunicja, przed którą alarmują nie tylko organizacje humanitarne, i którą Rosja już prawdopodobnie wcześniej używała, choć Kreml temu zaprzecza3. Ta broń sieje spustoszenie, rozpraszając kilkanaście lub kilkadziesiąt sztuk mniejszej amunicji, nie celowo, tylko niczym deszcz. W trakcie bombardowania, i później jako niewypały zabijają i kaleczą ludzi, żołnierzy i cywilów. W 2010 roku ponad 100 państw świata podpisało międzynarodową umowę zakazującą produkcji i używania tej broni – nie podpisały m. in. USA, Rosja, Ukraina, Polska. Warto zobaczyć ofiary tych bomb, aby się przekonać: one nie przyniosą zwycięstwa dla Ukrainy. Przyniosą jeszcze więcej cierpienia, więcej nienawiści. I rozszerzenie wojny. Ale to oni giną. Ty nie.


Ty możesz oglądać dzieło amerykańskiej artystki Marthy Rosler, w ostatnim mieście podróży złudnej wolności. Wystawa Rosler przedstawia we Frankfurcie nad Menem oblicze wojen amerykańskich. Jej prace są wyraziste. Kontrastują naszą telewizyjną, soap-operową rzeczywistość z rzeczywistymi wojnami, w Iraku, w Kosowie, w Wietnamie. Wystawa i prace przypominają mi myśl, która toczy mi się w głowie od kilku miesięcy. Że więcej zrozumielibyśmy ze świata, gdybyśmy całą jedną dobę naszego kruchego życia poświęcili wydarzeniom wypieranym, nienaświetlanym: cały jeden dzień zanurzyli się głęboko w wydarzenia wojenne w Jemenie, wojnę, którą kraje Zachodu – Francja, Wielka Brytania, Niemcy, USA – pośrednio wspierają, dostarczając broń Arabii Saudyjskiej (jeszcze jeden wzorowy kraj demokracji, praw człowieka i humanitaryzmu) i sojusznikom. Jeden cały dzień, po którym postać konkretnego człowieka, który tam cierpi i ginie, przybliżyłaby się nam w sposób bolący, przynajmniej podobny do tego, który mamy o ofiarach w Ukrainie. Być może zmieniłoby to nasze myślenie: o naszej pozycji, o demokracji, o tak zwanych wartościach, o bezwzględności wszelkiej maści polityków Wschodu i Zachodu.


Czy ktoś słyszy sygnały, po obu stronach, które szukają drogi do zakończenia tej wojny? Tę wojnę rozpoczęła Rosja, bezprawnie, brutalnie. Rosja, chcąca zachować swój mocarstwowy status, wpływy w Ukrainie, kontrolę na Morzem Czarnym. Rosja, jednak sprowokowana nieodpowiedzialną, nieliczącą się z ofiarami polityką Stanów Zjednoczonych i NATO. Cenę płacą Ukraińcy i Ukrainki. Cenę płacą Jemeńczycy i Jemenki. Cenę płacą inni.


Patrzę na dwa obrazy. Dwa portrety. Jeden z chłopaków ma na imię Olek. A drugi Yusuf. Oni giną. Ty nie. Ty po niemieckiej wyprawie wracasz do swojego polskiego miasta, do swojego domu, przesiąkniętych niemieckością. Tutaj jest mój bezpieczny pokój.


 

 

Nowa i stara Inteligencja (SI)

Sztuczna inteligencja obok/przeciw Inteligencji Kultury / 8 maja 2023 

To zaskakująca nowość ostatniego czasu: nowe programy sztucznej inteligencji (SI) domniemanie opanowują świat. Przynoszą obietnicę zmian, postępu, zwiększenia efektywności, otwarcia niezbadanych dotąd wymiarów. Ale też: lęk przed zniszczeniem milionów miejsc pracy i całych zawodów, przed niebezpieczeństwem nowego wymiaru manipulacji, przed fake newsami 2.0, przed bezprecedensowym wyparciem i redukcją człowieka. I tego wszystkiego i jeszcze więcej rzeczywiście należy się spodziewać. I się tego obawiać.

Niemniej sztuczna inteligencja (AI) dopiero stanie się i będzie niebezpieczna dla całego społeczeństwa, gdy my jako istoty ludzkie będziemy zredukowani do obszarów i w obszarach, w których dominuje szeroko rozumiana technologia. Dotyczy to produkcji wszelkiego rodzaju rzeczy oraz konsumpcji produktów i usług, samych z siebie nie generujących wartości dodanej, która promieniowałaby poza obszar, w którym się odbywa – i nie stymulowałaby innego wzrostu. Tym innym wzrostem, który jest jednym z rozwiązań kwestii SI, jest wzrost wnętrza człowieka i wzrost głębi międzyosobowej: relacji między ludźmi, czy to w formie przyjaźni, czy także szerszych kręgów społecznych, które opierają się na większym zaufaniu i życiu z sobą na wysokości oczu, nie zaś na kontroli i hierarchii.

Sztuczna inteligencja z pewnością może zdjąć z naszych rąk zadania, które moglibyśmy jej ‚zlecić‘. Tak jak pranie ubrań ok. 70 lat temu zostało w uprzemysławiających się społeczeństwach stopniowo ‚zlecone‘ pralce, dając (kobiecym) rękom czas na robienie czegoś innego. Teraz, aby ten nowy outsourcing zadań stał się kompatybilny z człowiekiem i jego prawdziwymi potrzebami, SI musiałaby spełnić decydujący warunek: musiałaby być jak najbardziej oddolna, pod kontrolą demokracji podstawowej czy obywatelskiej, jeśli chodzi o sprawy wspólne, i ogólnie dostępna, jeśli chodzi o użytek osobisty. To, że jedno i drugie może się urzeczywistnić, wydaje się w tej chwili mało prawdopodobne. Ale nie jest to niemożliwe. Bardziej prawdopodobne jest raczej współistnienie z jednej strony SI swobodnie dostępnej i częściowo poddanej demokratycznej kontroli, która jako taka może działać dla dobra wspólnego, z SI, która będzie wykorzystywana (i nadużywana) komercyjnie, medialnie i politycznie. Jest całkiem możliwe i prawdopodobne, że obie sfery będą ze sobą konkurować. W innych obszarach ta koegzystencja, ta konkurencja istnieje już dziś. Już dziś media małych wydawnictw, tych opartych na idei spółdzielczej lub finansowanych wyłącznie przez użytkowników, konkurują z mediami wielkich kapitalistycznych korporacji (obecnie z wyraźną  przewagą tych ostatnich); już dziś istnieją swobodnie dostępne programy komputerowe obok programów komercyjnych konkurentów (np. peertube versus youtube); już dziś tzw. Fairtrade, sprawiedliwy handel, mniej szkodliwy dla ludzi Globalnego Południa, istnieje obok najbardziej wyzyskujących form produkcji.

W tych i innych przykładach można by wtrącić, że i tak wygrywa sfera kapitalistyczno-komercyjna, a przegrywa ta zorientowana na dobro wspólne. Więc pewnie będzie to dotyczyło także rozwoju SI. Ale tak nie musi być.

Człowiek ma bowiem decydującą przewagę nad każdym systemem komputerowym: on żyje. I to życie jest niezdeterminowane w swoim kierunku i swoich celach, nie jest z góry określone – przynajmniej jest to wpisane w człowieka jako możliwość. Choć i tutaj rzeczywistość pokazuje nam, że ta niezdeterminowana wolność człowieka jest nazbyt często nierealizowana, gwałcona. Jeśli spojrzeć na miliony, może miliardy ludzi (wśród nas), którzy dosłownie "funkcjonują" w sztywnych strukturach dnia codziennego, w wątpliwych warunkach pracy, aby zarobić na życie, można bu utracić nadzieję. Niemniej człowiek ma wyjątkową zdolność, powiedzenia: tak, i nie. On i ona może sobie to uświadamiać, zwłaszcza jeśli (jeszcze) żyje w odpowiednich warunkach, w odpowiednich krajach i regionach nierównego świata, może przynajmniej częściowo oderwać się od powszechnych i ograniczających systemów, może wypracować alternatywy. On i ona mogą powiedzieć: nie uczestniczę. Pomocny może być przy tym eksperyment myślowy: dla wszystkich tych, którzy dziwią się, że niektórzy sportowcy zarabiają horrendalne sumy, oto prosta prawda: gdyby nikt na nich nie patrzył dzień w dzień, fortuny wszystkich Messich i Ronaldów tego świata szybko zaczęłyby się kurczyć, przynajmniej przestałyby rosnąć. To samo dotyczy, nawet bardziej, politycznych i ekonomicznych gier elit, których władza, wpływy i bogactwo są związane z tym, że uczestniczymy, oglądamy, podążamy za nimi. Oczywiście, to co powiedział kiedyś John Lennon jest utopijne: ‚Wyobraź sobie, że jest wojna – i nikt tam nie idzie‘. Jednak jako eksperyment myślowy, takie podejście może być użyteczne: może pomóc konkretnej jednostce, by umiała powiedzieć "nie" w krytycznej sytuacji. To zaś może pomóc innemu/innej, zainspirować się tym pierwszym. W ten sposób jest nas dwóch – i to jest w każdym razie nie najgorszy początek.

Jeśli teraz skoncentrujemy się na SI jako nowym narzędziu przyszłości, jeśli poświęcimy jej zbyt wiele czasu, koncentracji, myśli i wysiłku, być może zaniedbamy inną Inteligencję – naszą inteligencję kulturową. Jest ona w nas, w każdym z nas. Parafrazując artystę Josepha Beuysa (który mówił: każdy jest artystą) można rzec: każdy jest twórcą kultury, także, przede wszystkim, czy też wstępnie – bez sztucznych dodatków. Nasza inteligencja kulturowa od zawsze była zasilana przez nasze wewnętrzne światy, które tkają osobliwe i pamiętne związki i nici z Innym/Inną, którego i której oblicze jest chyba faktycznym źródłem energii i życia; źródłem całkiem ekologicznym, wprawiających w dobry ruch bez użycia surowców kopalnych.

Nie, naszym problemem z SI nie jest i nie będzie niezaprzeczalne i szerzące się istnienie sztucznej inteligencji. Naszym problemem jest punkt skupienia, bo: „Na czym się skupiasz, to rośnie“, jak mówi stare buddyjskie przysłowie. Jeśli spojrzymy głęboko, długo i otwarcie na to, co ludzkie w nas i w drugim człowieku, jeśli skupimy się i zaufamy, że te dwa źródła są głębsze, prawdziwsze, bardziej pożądane niż te źródła technologiczne, to – jeśli chodzi o przyszłe skoki nowej SI – co prawda nie będzie tak, że nie ma się czego obawiać. Ale możemy obawiać się znacząco mniej, i inaczej, niż nam się wydaje.

Bowiem wobec wewnętrznej głębi człowieka, jego niezmierzonego i nieprzewidywalnego potencjału, SI jawi się niczym mały robaczek – nie chcąc obrażać robaczków. Bo i one, w swoim niepojętym, drobniutkim pięknie, są i żyją o światy bliżej nieuchwytnej prawdy, niż jakakolwiek SI będzie, teraz i kiedykolwiek.

 

PS: Tekst jest tłumaczeniem myśli z j. niemieckiego. Przetłumaczyłem go, żeby było zabawnie (i szybko), za pomocą sztucznej inteligencji. Niemniej, to autor/ka ma ostatnie słowo. Zawsze. I przy tym tekście zrozumiałem, raz kolejny: sztuczna inteligencja nie "rozumie" mnie, wszak: to pralka...

 

...............................................

 

18.2.2023

Nowy Wspaniały Świat – samookłamywania

Nie tylko Rosjanie: jeśli chodzi o tło wojny w Ukrainie, my na „Zachodzie” też jesteśmy ofiarami propagandy. Skutki stają się coraz bardziej niebezpieczne.

Na Zachodzie bez zmian

Wśród tegorocznych nominacji do filmowych Oskarów jest jeden film z poza USA, który wyróżnia się już czystą liczbą nominacji: „Na Zachodzie bez zmian” otrzymał ich aż dziewięć, w tym w kategoriach za najlepszy międzynarodowy film i ogólnie najlepszy film. Obraz o losach młodych żołnierzy niemieckich podczas I wojny światowej w reżyserii Edward Bergera bazuje na klasyku literatury niemieckiej, powieści o tym samym tytule napisanej przez Ericha Maria Remarque’a, który sam uczestniczył w tej wojnie jako żołnierz. Z powodu sukcesu filmu cieszę się w nieszczęściu: że być może przez sukces tego filmu bardziej dostrzeżemy to, co dzieje się i dziś w Ukrainie, i co pogłębia się z każdym kolejnym dniem wojny: dla tych, którzy są nią dotknięci. W książce jeden z młodych bohaterów, uczestników rzezi wojennej na froncie zachodnim, mówi następujące słowa: Wojna zepsuła nas, zniechęciła do wszystkiego. Ma słuszność. My nie jesteśmy już młodzieżą. Nie pragniemy zdobyć świata szturmem. Jesteśmy uciekinierami. Uciekamy sami przed sobą. Przed naszym życiem. Mieliśmy osiemnaście lat i zaczęliśmy miłować świat i istnienie; kazano nam do tego strzelać. Pierwszy granat, który padł, trafił w nasze serca. Jesteśmy odcięci od pracy twórczej, od dążeń, od postępu. Nie wierzymy już w to wszystko; wierzymy w wojnę.”1


Początek

Trudno jest mi o tym pisać; pisać o fałszywej drodze krajów Zachodu i napędzaniu, z „naszej” strony, wojny Rosji w Ukrainie zamiast dążenia do zawieszenia broni i negocjacji. Jest mi trudno może dlatego, ponieważ intuicyjnie czuję, że, pisząc i argumentując tak, raz na zawsze zostanie się wstawionym w kąt rosyjski, jako pożyteczny idiota dla spraw Rosji, biedna ofiara kremlowskiej propagandy, półgłówek nierozumiejący powagi sytuacji. Jednak sytuacja w Ukrainie staje i stała się tak dramatyczna, i w moim odczuciu w pewnym sensie tak jasna, że akceptuję łatkę „rosyjskiego sługi”. Bo w ogóle, co to jest w obliczu tego, co cierpią ludzie w Ukrainie? I co to jest w obliczu tego, co może się stać, jeśli dalej będziemy akceptować politykę w stylu hollywoodzkim i wierzyć politykom mówiącym o szczytnych celach, obronie wolności, demokracji, suwerenności – i o zwycięstwie?


Otóż piszę wprost:

Uwzględniając, że to Rosja jest w tej wojnie bezpośrednim, bezprawnym i brutalnym agresorem – nie wierzę w zwycięstwo Ukrainy, jeśli ma ono polegać na pełnym wyparciu wojsk rosyjskich z wszystkich zajętych ukraińskich terenów – życzyłbym, żeby to było i możliwe, i realne, i sensowne, ale takie nie jest, nie bez zapłacenia ceny, która jest za wysoka i którą (za)płacą nie decydenci, tylko szeregowi obywatele i żołnierze.

Nie wierzę deklaracjom rządów krajów zachodnich, na czele z USA i Wielką Brytanią, udających przyjaciół Ukrainy, a moim zdaniem faktycznie współwinnych dalszemu rozlewaniu się tejże wojny. Piszę te słowa teraz, krótko przed rocznicą napadu rosyjskiego – bezprawnej, brutalnej agresji rosyjskiej, gwałcącej suwerenność Ukrainy i życia milionów mieszkańców Ukrainy. Pisze je teraz, ponieważ nie mogę już znosić obłudy, z jaką kraje Zachodu, z USA na czele, instrumentalnie traktują Ukrainę w swej geopolitycznej rozgrywce z Rosją i hamują możliwości rozwiązań pokojowych. Piszę wreszcie dlatego, że nieznośna staje się dla mnie spora część relacji medialnych w głównych zachodnich mediach, w tym polskich.


Piszę tutaj jako dziennikarz. Jako taki pracuję głównie dla niemieckojęzycznych mediów, w Polsce piszę nieregularnie dla tygodnika „Przegląd”. Wszelką krytykę działań Rosji czytacie i słuchacie codziennie w głównych mediach. Krytyka ta jest w dużej mierze słuszna – Rosja zaatakowała Ukrainę, jest bezpośrednio winna wojny i śmierci dziesiątki tysięcy ludzi. W wojnie na Ukrainie zginęło dotychczas według szacunków ok. 250 tys. osób. W tym ponad 100.000 ukraińskich żołnierzy, 50 tys. ukraińskich cywilów i 100 tys. rosyjskich żołnierzy. Rosja jest państwem autorytarnym, Władimir Putin faktycznym dyktatorem, który niszczy i knebluje wewnętrzną opozycję i wszelkie protesty. W Ukrainie Rosja dokonała i dokonuje bezprawnej agresji. To są fakty, którym na pewnej płaszczyźnie rzeczywistości nie można zaprzeczyć.


Jednak rzeczywistość polityczna działa na różnych płaszczyznach – nie tylko na płaszczyźnie widocznych, chronologicznie ułożonych faktów, które widzimy w wiadomościach telewizyjnych, gazetach i portalach informacyjnych. Działa również na płaszczyznach przyczynowo-skutkowych, których nie zawsze się da ująć w 3-minutowym materiale filmowym, które nie są zawsze lub nie są w pełni widoczne, a jeszcze częściej: nie są jednoznaczne. Jeśli będziemy nieustannie patrzeć na płaszczyznę głównych wydarzeń – napadu rosyjskiego, obrony ze strony Ukrainy, wsparcia udzielanego Ukrainie ze strony państw NATO – i na tej podstawie analizować rzeczywistość, otrzymamy w istotnej części skrzywiony obraz tejże rzeczywistości. A skrzywia ją szczególnie brak krytycznego spojrzenia … do lustra. Jeśli dokładniej przyjrzymy się choćby temu, jak zachodni „przyjaciele” Ukrainy działają i działali w kwestii poszukiwania dróg do zakończenia wojny w drodze negocjacji, znajdziemy niechlubny obraz.


Brzmi trochę abstrakcyjnie, wiem. Dlatego konkretny przykład, ukazujący złożoność sytuacji wojny. Dziś, w rocznicę wojny, nie tylko Rosja, ale i Ukraina i wspierający ją liderzy krajów Zachodu nie są skłonni do jakichkolwiek rozmów – realistycznych, czyli kompromisowych rozmów (jeśli chodzi o Zachód, nie mam na myśli ludności i mieszkańców, ale liderów krajów zachodnich: polityków, thinka-tanki i media). Ostatni dowód na niechęć poszukiwania kompromisów ujawniła się za sprawą rządu Brazylii. Otóż podczas swej wizyty w Waszyngtonie w lutym br. nowo wybrany prezydent Brazylii Lula zaproponował prezydentowi Bidenowi, aby pośredniczyć w negocjacjach między Rosją a Ukrainą. Lula chciał utworz grupę państw, w tym Indie i Chiny, do prowadzenia rozmów pokojowych w celu zakończenia wojny na Ukrainie. Stany Zjednoczone odmówiły. Znamienna jest argumentacja, którą koordynator Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA, John Kirby, wyraził w taki oto sposób: „Stany Zjednoczone staną przy Ukrainie, aby mogła ona odnieść sukces na polu bitwy i aby, jeśli i kiedy prezydent Zełeński zdecyduje, że nadszedł czas na negocjacje i podejdzie do stołu, aby rozwiązać tę kwestię dyplomatycznie, mógł to zrobić w najsilniejszej możliwej pozycji2. Jak prezydent Biden mówił wielokrotnie:Nic o Ukrainie bez Ukrainy’.”


Brzmi dobrze, jasny i chwytliwy zwrot – ‘to wy decydujecie, a my was wówczas wesprzemy’. Byłoby dobrze – gdyby słowa nie było niemal kompletnym kłamstwem.


Aby je jako takie zdemaskować, popatrzmy na wspomnianą wyżej, inną, dziś zamazaną już płaszczyznę, cofając się o dziesięć miesięcy wstecz. Bo dziś, niemal rok po rozpoczęciu wojny, zawieszenie broni jest faktycznie mało realne – rozpoczęła się ofensywa rosyjska, szykuje się ofensywa ukraińska; zbyt dużo krwi się rozlało, za daleko zaszły walki, cierpienie, zniszczenia i nienawiść. Ale tak nie musiało być. Kilka tygodni temu były izraelski premier Naftali Bennett w obszernym wywiadzie opisał kulisy negocjacji z marca i kwietnia ur., w których uczestniczył, pełniąc wówczas rolę, jaką dziś chciałby przyjąć prezydent Lula. Przypomnijmy: kilka tygodni po rozpoczęciu wojny doszło do zbliżenia w negocjacjach między Ukrainą a Rosją. Bennett w wywiadzie ujawnił, że porozumienie było wówczas torpedowane przez kraje NATO. Bennett powiedział: „NATO zdecydowało, że konieczne jest kontynuowanie rozwalenia Putina, a nie negocjowanie.”3 Słowa Bennetta nie doczekały się niemal żadnej reakcji w głównych zachodnich mediach; nie doczekały się namysłu, czy ta ówczesna pozycja NATO była słuszna, czy też nie.


Może nie omówiono ich dlatego, że w zasadzie Bennett nie powiedział nic nowego?


Bo faktycznie: o tym, co mówił Bennett, w maju ur. pisała także prozachodnia, ukraińska gazeta „Ukraińska Pravda” (UP)4. Powołując się na źródła z otoczenia prezydenta Zełenskiego, gazeta 5 maja opublikowała artykuł pt. „Możliwość rozmów Zełenskiego z Putinem zatrzymała się po wizycie Johnsona – źródła UP”. Według tej relacji, premier Wielkiej Brytanii Borys Johnson niespodziewanie przybył do Kijowa 9 kwietnia ur., namawiając prezydenta Zełenskiego, aby nie negocjować wówczas z Putinem. UP pisze, że pierwszym powodem dla takiego stanowiska Johnsona było stwierdzenie, „że Putin jest zbrodniarzem wojennym, i nie powinno się z nim negocjować, tylko na niego naciskać. A drugim: nawet gdy Ukraina jest gotowa, aby podpisać z Putinem porozumienia o gwarancjach (bezpieczeństwa; przypis red.), oni nie są.” „Oni” znaczy w tym przypadku: kraje Zachodu/NATO, z USA i Wielką Brytanią na czele. Kancelaria premiera Johnsona opisuje tę sytuację oficjalnie bardzo podobnie – tak, jakby nie było się czego wstydzić, czego ukrywać5. Zapraszam do przeczytania tych słów na oficjalnych brytyjskich rządowych stronach. I do indywidualnej oceny tego, co one tak naprawdę znaczą: Johnson w kwietniu podczas wizyty w Kijowie „odrzucił wszelkie negocjacje z Rosją na warunkach, które dawałyby wiarę w fałszywą narrację Kremla o inwazji, ale podkreślił, że jest to decyzja ukraińskiego rządu”, to słowa kancelarii Johnsona.


Powtórzę te informacje raz jeszcze, ponieważ mam wrażenie, że sam często przyjmuje do wiadomości informacje, nie rozumiejąc prawdziwego ich wymiaru; i mam odczucie, że to nie tylko moje doświadczenie. Więc: Borys Johnson w kwietniu ur. namawiał prezydenta Zełenskiego do tego, aby nie negocjować. I mówił, że Zachód nie jest gotowy na to, żeby Rosja i Ukraina doszły do porozumienia. Można przypuszczać, że robił to w pełnej zgodzie z rządem Stanów Zjednoczonych, o czym świadczy nie tylko nadrzędna rola USA, której Brytyjczycy nigdy by nie podważyli. Świadczą o tym też bardzo powściągliwe słowa ze strony sekretarza stanu USA, Anthony’ego Blinkena, dot. prowadzonych pod koniec marca w Turcji rozmów między stroną rosyjską i ukraińską.


Powtarzam te słowa i wydarzenia także, ponieważ mówią bardzo wiele o niechlubnej części wpływy Zachodu na przebieg tej wojny. I pozwalają pełniej ocenić dzisiejsze działania i wypowiedzi. Warto w związku z tym zejść jeszcze piętro głębiej i zapoznać się raz jeszcze ze stanowiskiem negocjacyjnym Ukrainy z 29 marca ur. – stanowiskiem, na który Johnson i Zachód „nie był gotowy”. Przytaczam tutaj zaledwie część tego stanowiska, które warto sobie przypomnieć, jeśli czytamy ówczesne lub dzisiejsze słowa przywódców zachodnich, że ‘to Ukraina decyduje’ lub ‘Nic o Ukrainie bez Ukrainy’.


Stanowisko negocjacyjne Ukrainy z 29 marca, widniejące do dziś na stronach prezydenta Zełenskiego6, było następujące:


Podczas rozmów z Rosją w Turcji strona ukraińska oficjalnie przedstawiła swoje propozycje nowego systemu gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. Nalegamy, aby był to traktat międzynarodowy podpisany przez wszystkie kraje - gwarantów bezpieczeństwa, który zostanie ratyfikowany, aby nie powtórzyć błędu, który popełniono kiedyś w memorandum budapeszteńskim. Chcemy, aby był to działający międzynarodowy mechanizm konkretnych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. (…) Sugeruje się, że poręczycielami będą stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, Chiny i Federacja Rosyjska, ale "to powinno być omówione osobno". Ukraina chce również, aby wśród poręczycieli znalazły się Turcja, Niemcy, Kanada, Włochy, Polska i Izrael. (…) Jeśli uda nam się skonsolidować te kluczowe postanowienia, które są podstawowym wymogiem dla strony ukraińskiej, Ukraina będzie w stanie faktycznie ustalić obecny status niezrzeszonego i nienuklearnego państwa o trwałej neutralności. W związku z tym Ukraina zobowiąże się nie rozmieszczać obcych baz wojskowych, zagranicznych kontyngentów wojskowych na swoim terytorium, nie przystępować do sojuszy wojskowo-politycznych, a ćwiczenia wojskowe na terytorium Ukrainy będą możliwe za zgodą krajów-gwarantów. Ale fundamentalnie ważne jest, aby w przyszłym traktacie nic nie odmawiało Ukrainie prawa do przystąpienia do Unii Europejskiej. Po drugie, kraje poręczające zobowiązują się do ułatwienia tego procesu.”7


Być może teraz jasne jest, dlaczego USA i kraje NATO „nie były gotowe”, jak powiedział Johnson, na wsparcie negocjacji na tej bazie: jeśli kluczowe żądania Ukrainy wyrażone w tym stanowisku zostałyby w przybliżeniu spełnione – faktyczne gwarancje bezpieczeństwa ze strony USA i innych państw Zachodu w razie ataku rosyjskiego, a jednocześnie neutralność militarna Ukrainy – oznaczałyby radykalne zmniejszenie zagrożenia zniszczenia Ukrainy przez Rosję, ale też pozostanie Ukrainy poza zasięgiem NATO i USA. Mówiąc cynicznie: prawdziwi przyjaciele poparliby tą drogę, zapobiegającą rzezi. Fałszywi przyjaciele: nie. Oni wspierają Ukrainę „na polu bitwy, aż ta uzyska …”, jak mówił przedstawiciel Stanów John Kirby wobec negocjacyjnych propozycji prezydenta Luli. Uzyska, być może – kosztem setek tysięcy zabitych. Nie Amerykanów. Ukraińców i Rosjan.


Warto podkreślić, że cytowana tutaj pozycja negocjacyjna Kijowa nie jest zbyt odległa od odpowiedniej części przedstawionego 17 grudnia 2021 r. przez Kreml stanowiska, jeśli chodzi o kwestie Ukrainy – chodziło głównie o gwarancję, że Ukraina nie wstąpi do NATO i nie będą tam stacjonowane zachodnie siły zbrojne. W tym dokumencie Moskwa wyłożyła osiem punktów, z których niektóre były absolutnie nie do przyjęcia przez Zachód lub NATO – dotyczyły choćby Polski i krajów bałtyckich. Sęk w tym, że Zachód nie chciał w ogóle negocjować tego, o co naprawdę chodziło: Ukrainę. I nie chodziło o to, żeby zostawić Ukrainę na pastwę losu. Ale o stworzenie systemu bezpieczeństwa, zdejmującego groźbę wojny, i jednocześnie niezamykającego Ukrainie drogi do UE, o ile ta nie wiązałaby się z kwestiami militarnymi. Nie wiadomo, czy negocjacje by się powiodły. Problem i zarzut w tym, że nie spróbowano – bo nie spróbowano.


Dlaczego przytaczam tutaj wydarzenia i stanowiska już nieaktualne?

Ponieważ moim zdaniem ukazują wspomnianą z początku głębszą płaszczyznę, niewidoczną lub mało widoczną wśród słów codziennego patosu o „złej Rosji” i „wolnym świecie”. Patosu wolności, który zakrywa świat brutalnej rzeczywistości: Istnieją strefy wpływów, one zawsze istniały i dalej istnieć będą. Nie jest to kwestia prawa międzynarodowego, które teraz Rosja gwałci, tak jak w ostatnich dziesięcioleciach nieustannie gwałciły je Stany Zjednoczone: w Afganistanie, w Iraku (sankcje lat 1990tych, wojna w 2003 r.), w Libii, w Pakistanie, w Syrii.


Składając sobie te wydarzenia w całość, uświadamiając sobie ich wymiar, moje włosy stają dęba. Otóż co się tak naprawdę stało? Parafrazując, stało się mnie więcej to: Zachód nakłaniał ukraińskie przywództwo do ofiarowania dziesiątek tysięcy jego rodaków, bo Zachód „nie był gotowy” – nie chciał – dać Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa, w razie gdyby Kijów zawarł wówczas porozumienie zawieszenia broni lub układ pokojowy z Rosją. Tym samym nie jest powiedziane, że w razie poparcia tych ówczesnych rosyjsko-ukraińskich negocjacji przez USA i NATO te na pewno by się powiodły. Jednak nie trzeba posiadać doktoratu z nauk politycznych czy historii, aby wiedzieć: bez otrzymania autentycznych gwarancji bezpieczeństwa ze strony krajów Zachodu prezydent Zełenski nie mógł zawrzeć jakiegokolwiek kompromisowego układu z Rosją – po prostu jego rodacy, wewnętrzni przeciwnicy i także przyjaciele polityczni, obdarli by go na żywo ze skóry. Zwłaszcza, że krótko po tym pojawiły się obrazy masakry w Buczy. Rosjanie zaprzeczali, jakoby byli sprawcami, jednak wyrok w Ukrainie i na Zachodzie był jednoznaczny: sprawcami byli Rosjanie.


Niezależnie od tego postawa państw Zachodu, z USA i Wielką Brytanią na czele, była wówczas jasna: priorytetem nie było zawarcie kompromisu. Dlatego też odrzucenie propozycji prezydenta Brazylii nie jest niespodzianką. Powiedzmy to jasno: USA chciały przed wojną i chcą dziś osłabić Rosję i odciąć Europę także w przyszłości od zbyt bliskiej współpracy z Rosją, i to nie zależnie, czy Rosja byłaby funkcjonującą demokracją, czy krajem autorytarnym. W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” 6 lutego dziennikarze zapytali Karen Donfried, zastępczynią sekretarza stanu USA: „Nie zmienimy geografii, Rosja będzie sąsiadem Europy. Jak należy ułożyć z nią relacje?” Donfried odpowiedziała: „Myślę, że tych relacji już nie ma.”8 Nie ma?


Staram się zrozumieć i respektuję każde uczucie, wyrażone przez Ukraińców czy Ukrainki, którzy są dotknięci i cierpią przez wojnę, którzy stracili dom, doświadczyli zagrożenia ich życia, byli i są zmuszeni pochować zabitych bliskich – oni mają prawo nienawidzić, mają prawo żądać odwetu, mają prawo nie chcieć kompromisu z Rosją, mają prawo do wyrażenia czarno-białych ocen. Brzydzę się jednak wszystkimi tymi politykami z poza Ukrainy, którzy z patosem zapowiadają dostawy kolejnej broni i udają, jakby stanowiło to z ich strony jakiś akt odwagi. Brzydzę się kreśleniem przez nich archaicznego, czarno-białego patosu, wychwalającego kraje tzw. „wolnego świata” z jednej a barbarzyńską, autokratyczną Rosję z drugiej. Brzydzę się politykami głoszącymi, że Putin jest zbrodniarzem wojennym, jednocześnie twierdzącymi, że choćby George W. Bush, odpowiadający za setki tysięcy ofiar śmiertelnych w bezprawnych wojnach w Afganistanie i Iraku, zbrodniarzem wojennym nie jest. Brzydzę się karceniem zwolenników dążenia do negocjacji i zawieszenia broni w ramach bolesnego kompromisu jako bezmyślnych, naiwnych, oderwanych od rzeczywistości sługusów Putina.


Brzydzę się brakiem namysłu nad własną postawą, bo wygodniej jest wskazać na zło zewnętrzne.

Dlatego, gdy widzę obraz choćby Borysa Johnsona, pozującego na bohaterskiego żołnierza i „przyjaciela” Ukrainy, dzielnie unoszącego ciężką broń, jak tutaj

Rapid fire: Mr Johnson mans a machine gun post

https://www.telegraph.co.uk/politics/2022/07/23/watch-boris-johnson-lobs-grenades-aims-missile-launcher-training/,

to czuję bezsilność i wściekłość. Pozowanie z bronią dla kamer, nakłanianie do wojny zamiast do możliwych wówczas rozmów, określanie dostarczania brytyjskiej broni do Ukrainy jako „investment” (patrz: film na ww. stronie) Johnson dziś nie jest już premierem, mógłby więc autentycznie założyć mundur żołnierski, jak zrobił to tak ochoczo dla kamer, i pojechać na front walki, które do dziś tak mocno wspiera. I walczyć. Myślę, że ukraińska strona nie odmówiłaby.


Brzmi niepoważnie? Absurdalnie? Czy naprawdę tak jest?


Bodajże najbardziej wnikliwy autor piosenek, Bob Dylan, w swej przemowie po otrzymaniu literackiej nagrody Nobla nawiązał do książki Remarque’s „Na Zachodzie bez zmian” jako źródło inspiracji dla licznych swoich utworów. W 2017 r. powiedzi: „Wojna nie ma granic. Jesteście unicestwiani, a ta twoja noga za bardzo krwawi. Zabiłeś wczoraj człowieka i rozmawiałeś z jego zwłokami. Powiedziałeś mu, że kiedy to się skończy, spędzisz resztę życia opiekując się jego rodziną. Kto tu zyskuje? Przywódcy i generałowie zyskują sławę, a wielu innych zyskuje finansowo. Ale ty odwalasz brudną robotę.”


Oni kłamią. Ty umierasz.


Dziś jesteśmy w punkcie zwrotnym tej wojny. Być może jest to ostatni moment, w którym możliwe jest zakończenie, przerwanie tego konfliktu, zanim rozleje się on w sposób, gdy już nie będzie można go zatrzymać. Piszę wprost: boję się.


Boję się, że wirus tej wojny nie tylko fizycznie może się rozlać poza Ukrainę – kraj, którego ludność niezmiernie i niewinnie cierpi i umiera, gdzie dzieci i dorośli doznają ciężkich traum i ran, które nosić będą być może przez całe swoje życie, gdzie każdy dzień walk zbliża ich kraj do momentu, gdy zostanie po nim już tylko ziemia jałowa, gdzie codziennie ginie kilkaset żołnierzy w zamian za przesunięcie frontu o kilkaset metrów.


Boje się, że czarno-biało myślenie na dobre (na złe) przejmie władzę nad naszymi umysłami – umysłami, które z dnia na dzień wydają się przestawiać na tryb nienawiści wobec osób, których nie znamy i nigdy nie poznamy, do myślenia w kategorii zero-jedynkowej wygranej i przegranej, do postrzegania świata przez pryzmat dobra po naszej stronie, a zła po drugiej.


Boję się, że w obliczu lęków, tych racjonalnych i tych wyrastających na skrzywionych, niepełnych informacjach i relacjach, stracimy resztki umiejętności i woli do samorefleksji; samorefleksji, która jest podstawą każdego dialogu, każdego kompromisu, pogodzenia się z częścią rzeczywistości, której nie jesteśmy w stanie zmienić.


Rosja jest autokratycznie rządzonym państwem, które bezprawnie zaatakowało Ukrainę. Putin za nic ma życie czy śmierć Ukraińców, ale i własnych żołnierzy. Zachód, głównie w postaci USA i za pomocą NATO, przyczynił się do sprowokowania i niezakończenia tej wojny wcześniej, ponieważ nie działał z pierwszorzędnym celem ustanowienia w tej części świata stabilnego pokoju. Dążył za to do poszerzenia własnej strefy wpływów – szczytne słowa o pierwszorzędnym celu szerzeniu demokracji i wolności na Ukrainie są mrzonką. Nie zaprzestańmy pytać, nawet najbardziej niewygodnych pytań. A te zawsze i wpierw będą dotyczyły nas samych – tak w życiu osobistym, i w życiu politycznym. Kim jesteśmy – i jakie są nasze prawdziwe cele?


Im dłużej ta wojna będzie trwała, tym trwalsze rany pozostawi na wszystkich, którzy w niej walczą, cierpią i przeżyją. Po jej zakończeniu, jeśli w ogóle nastąpi niegdyś i w jakiejkolwiek formie – doświadczenia z Iraku i Syrii nie napawają optymizmem – społeczeństwo Ukrainy nie będzie już takie same, nie będzie też takie same społeczeństwo Rosji. Setki tysięcy ocalałych żołnierzy, setki tysięcy, raczej miliony cywilów, utraciwszy bliskich, dzieci, nadzieje, pozostanie rozgoryczonych, traumatyzowanych, wielu będzie mimo „pokoju” trwało w wewnętrznym stanie wojny. Przecież wiemy to z przeszłości i z doświadczenia innych wojen. Tacy sami kalecy, fizyczni i psychiczni, jacy pozostali po I Wojnie Światowej. Czytam wypowiedzi szefa amerykańskiego Połączonego Kolegium Szefów Sztabów, gen. Mark Milley’a. 16 lutego powiedział, że dla Rosji będzie niemal niemożliwe osiągnięcie w Ukrainie swych militarnych celów. I „będzie również bardzo, bardzo trudno Ukrainie wypchnąć Rosjan z każdego cala okupowanej przez Rosjan Ukrainy. Nie mówię, że to się nie stanie... Ale będzie nadzwyczaj trudne. I będzie wymagało zasadniczo rozpadu rosyjskiej armii”. Na pytanie, czy czas na dyplomację między Moskwą a Kijowem minął, Milley odparł: „Szanse są w każdym momencie”.


W przedmowie „Na Zachodzie bez zmian” Erich Maria Remarque napisał: „Książka ta nie pragnie być oskarżeniem ani wyznaniem. Stanowi tylko próbę opowiedzenia o pokoleniu, które zniszczyła wojna – nawet jeśli nie dosięgły go jej granaty.” Pisał to w 1929 – pewnie nie wyobrażając sobie, że 10 lat później nadejdzie kataklizm, który jeszcze spotęguje to, co wydawało się już ultymatywną katastrofą. Książka Remarque’a i obraz Bergera ma jasny przekaz, i ma słuszny przekaz: pierwszorzędnym, psim obowiązkiem rządzących jest ochrona życia obywateli, żołnierzy i cywilów. Jest dążenie do stabilnych, nigdy nie perfekcyjnych, zawsze kompromisowych układów pokojowych. Film Bergera kulminuje, ukazując ostatnie dni wojny, ale z perspektywy tych, których i dziś nie widzimy, lub których nie widzimy tak naprawdę: tych, którzy walczą i giną na linii walk. Liczy się każdy dzień, każda godzina; bo w każdej godzinie wojny giną ludzie. Ich śmierć jest do uniknięcia – była wówczas, i jest dziś. 



Źródła

7During the talks with Russia in Turkey, the Ukrainian party officially outlined its proposals for a new system of security guarantees for Ukraine. We insist that this must be an international treaty signed by all countries - guarantors of security, which will be ratified, so as not to repeat the mistake that was once in the Budapest Memorandum. We want it to be a working international mechanism of concrete security guarantees for Ukraine. If we manage to consolidate these key provisions, which are a fundamental requirement for the Ukrainian party, Ukraine will be in a position to actually fix the current status of a non-aligned and non-nuclear state of permanent neutrality. Accordingly, Ukraine will undertake not to deploy foreign military bases, foreign military contingents on its territory, not to join military-political alliances, and military exercises on the territory of Ukraine will be possible with the consent of the guarantor countries. "But it is fundamentally important that nothing in the future treaty will deny Ukraine's right to join the European Union. And, secondly, the guarantor countries are committed to facilitating this process

 

 

 

-------------

 

 

14.4.2022

Ginąc dla Ameryki

Ukraina, kraj nieustannie graniczny, jest dziś polem walki dwóch mocarstw. Ludzie, mieszkańcy, Ukraińcy i Ukrainki, walczą śmiertelną walkę. Czy naprawdę walczą dla siebie? Jan Opielka

Patrzę na to zdjęcie: prezydent Joe Biden jest w Warszawie, trzyma na rękach 10-, może 12-letnią dziewczynkę, i się do niej uśmiecha. Za Bidenem stoi polski premier Mateusz Morawiecki. Jest na drugim planie, jest w tej sytuacji statystą. Kraj Morawieckiego, nasz kraj, przyjął dotychczas ponad dwa miliony uchodźców. Jego kraj, nasz kraj, nie spowodował wojny, która przypędziła młodą dziewczynkę w nasze strony. Joe Biden zapowiedział, że jego kraj przyjmie „do 100.000 uchodźców” z Ukrainy. Nie wyjaśnił, dlaczego akurat do 100.000, a nie na przykład 90 tys. lub 188.000, albo po prostu tyle osób, ile będzie trzeba, skoro dziś nie wiadomo, ile osób jeszcze ucieknie przed okrucieństwem tej wojny, o której sam Biden mówi, że to będzie bardzo długi konflikt. Biden nie wyjaśnił też, dlaczego jego kraj przyjmie tylko osoby, które w USA już mają ukraińskich krewnych. Kraj Morawieckiego, nasz kraj, do dnia dzisiejszego nie powiedział, że przyjmie do 2 milionów, lub do 3 milionów uchodźców, i nie zastrzegł, że tylko tych z rodziną nad Wisłą. Polska jest 30 razy mniejsza niż USA, polskie PKB ok. 30 razy niższe niż amerykańskie, polskie miasta i rodziny przyjmą 30 razy więcej uchodźców niż USA. Kraj Joe’go Bidena jest za oceanem, nie walczy w tej wojnie; amerykańscy żołnierze nie są narażeni na śmierć; amerykańscy cywile nie giną; amerykańska broń w rękach Ukraińców pozwala odpierać ataki Rosjan, zabijać napastników. Rozciągać wojnę w czasie. „To będzie długa walka. Dyktator nigdy nie pokona wolności”, mówi Joe Biden w swoim przemówieniu na Placu Zamkowym w Warszawie. Dzień później Biden jest już w USA, kilka tysięcy kilometrów od Kijowa. 

 

Tam, w stolicy Ukrainy, jeszcze jeden dzień później, 28 marca, prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełeński, nieustannie przebywający w oblężonym mieście, wysyła kolejny dwuznaczny sygnał, że chce zakończyć wojnę: „Nasz cel jest jasny – jak najszybszy pokój i ponowne zbudowanie normalnego życia w naszej ojczyźnie. Integralność i suwerenność kraju muszą być zachowane, mówi Zełeński, jednak neutralny status, którego domaga się Rosja, będzie przez Ukrainę „dogłębnie” zbadany1.

Amerykańska historyczka Anne Applebaum tego samego dnia publikuje tekst w polskiej ‘Gazecie Wyborczej’: Ukraińcy i siły demokratyczne, które ich wspierają, muszą wyznaczyć jakiś cel. Tym celem nie może być rozejm ani jakieś zamieszanie, ani decyzja o podtrzymywaniu w tej czy innej formie ukraińskiego oporu przez następną dekadę, czy dążenie do „wykrwawienia Rosji” lub czegokolwiek, co przedłuży walki i stan destabilizacji. Tym celem musi być zwycięstwo Ukrainy. (…) Jak powinien zareagować Zachód? Jest jedna zasada – nie możemy się bać. (…) Zamiast się bać, winniśmy skupić się na zwycięstwie Ukrainy. Kiedy zrozumiemy, że to jest nasz cel, możemy pomyśleć, jak go osiągnąć. Czy przez tymczasowy bojkot rosyjskiego gazu, ropy i węgla, ćwiczenia wojskowe w innych częściach świata, odciągające rosyjskie wojska, czy wreszcie humanitarny most powietrzny na skalę Berlina w 1948 roku oraz większą ilość lepszej broni.”2 Przepraszam za złośliwość, ale czytając takie słowa nie wiem, z jakiego biurka i z jakiego kraju Anne Applebaum kieruje swe zdania w świat – jej apel brzmi tak, jakby była w Ukrainie i tylko na chwilę odłożyła karabin z rąk.

Oleh, ukraiński inżynier górnictwa z Doniecka, uciekł do Polski ok. 20 marca. W rozmowie z „Rzeczpospolitąmówi: „Biden chce przedłużyć tę wojnę, bo dąży do wyniszczenia Rosji. Jedynym wyjściem z tej sytuacji są rokowania z Putinem. Środkami wojskowymi żadna ze stron tego nie rozwiąże. Jak mamy żyć do czasu, gdy wróci pokój?”

Czy słyszymy tych, których powinniśmy słyszeć?


Oskarżam Zachód

Rosja brutalnie zaatakowała Ukrainę. Rosja prowadzi wojnę ofensywną, która gwałci prawo międzynarodowe. Wojnę, w której już zginęło tysiące ludzi, zginie dziesiątki tysięcy, może o wiele więcej. Już dziś ponad pięć milionów osób ucieka przed bombami, jeszcze więcej osób cierpi teraz, i będzie cierpieć długo: dzieci, kobiety, mężczyźni. Walczą i będą walczyć. Walczą wojnę, której można było zapobiec. My, Zachód, naraziliśmy Ukrainę na śmiertelne niebezpieczeństwo. My, Zachód, narażamy Ukrainę na nieustanną śmierć. My, państwa Unii Europejskiej, słuchaliśmy i słuchamy Stanów Zjednoczonych, współdziałamy z nimi. Współdziałamy w geopolitycznej, hegemonialnej polityce USA, które za naszym ustępstwem i za pomocą wehikułu NATO przez wiele lat doprowadziły do eskalacji tego konfliktu i przekształceniu go w wojnę. Wojnę, którą ostatecznie i w jednoznaczny sposób wywołała Rosja, na czele z wodzem Władimirem Putinem.

Zdaję sobie sprawę, że oskarżenie wobec USA, NATO i państw Unii Europejskiej brzmi w obliczu rosyjskich bomb, nieustannie spadających na dzisiejszą Ukrainę, w obliczu mordowania cywilów, jak putinowska propaganda. Nie sposób nie oczekiwać zarzutów o skandaliczne, niebezpieczne, prorosyjskie, pacyfistyczno-lewicowe odwracanie kota ogonem, mylenie przyczyn i skutków. Jednak zarzut w stronę Zachodu nie wynika z pobudek ideologicznych, anty-amerykanizmu czy pro-rosyjskości. Wynika ze spojrzenia na te katastrofalne wydarzenia z punktu neutralnego, nie z punktu przynależności to tzw. ‘wolnego świata’. Wynika ze spojrzenia na wydarzenia ostatnich trzech dekad, a zwłaszcza ostatnich 15 lat. Wynika ze spojrzenia na ustawione w tym czasie przez Zachód i Rosję priorytety. Wynika z wyobrażeniu sobie reakcji Stanów Zjednoczonych na teoretycznie możliwy scenariusz, w którym Meksyk zawiera współpracę z Rosją lub Chinami, włącznie ze szkoleniami militarnymi i rosyjską lub chińską pomocą w dozbrojeniu południowego sąsiada USA. Wynika z przypatrzenia się decyzjom i posunięciom USA i jej głównych sojuszników w miesiącach sprzed 24 lutego jak i w trakcie wojny, gdzie nie widać woli poszukiwania możliwości zakończenia działań wojennych i wspierania negocjacji. „Jednym z elementów konstruktywnego programu (negocjacji) jest neutralność, zaoferowana przez prezydenta Zełeńskiego, jednak nie wspartego poprzez Stany Zjednoczone”, mówi amerykański aktywista polityczny Noam Chomsky pod koniec marca br. „Nie będziemy wiedzieć, czy dyplomatyczne wysiłki mogą przynieść sukces, jeśli ich nie podejmiemy. Jak dotąd, Stany Zjednoczone, wsparte przez swoich sojuszników, odmawiają takich prób, tym samym składając Ukraińców w ofierze ponuremu losu.”

Oceniam stan rzeczy bardzo podobnie: nie widać dążenia USA i NATO do zakończenia wojny. Być może dlatego, bo ich nie ma. Widać jedynie dążenia do dozbrojenia Ukrainy. Chcę zrozumieć, dlaczego tak jest.

Zasadnicze pytanie

Przypomnijmy: na ok. dwa tygodnie przed inwazją Rosji amerykańskie służby wywiadowcze ogłosiły, że dysponują pewnymi informacjami, że Rosja wkrótce zaatakuje. Już w grudniu 2021 roku amerykańskie kręgi wojskowe mówiły o prawdopodobieństwie ataku militarnego. Jednocześnie Stany Zjednoczone mówiły i wiedziały, że Ukraina będzie walczyła sama, nawet jeśli użyje zachodniej broni.

Dlatego znów pytanie, którego, jak mi się zdaje, nie można postawić za wiele razy:

Dlaczego, gdy Zachód wiedział o planach ataku i o własnej nie-ingerencji w wojnę, nie podjęto

wzmożonych prób znalezienia drogi negocjacji z Rosją?

Dlaczego NATO w ostatnich miesiącach stosowała w stronę Ukrainy

deklaracje, które, parafrazując, brzmiały tak:

W przyszłości możecie być naszymi przyjaciółmi. Ale w międzyczasie nie jesteście. Wiemy, że nasza deklaracja chęci przyjaźni z wami budzi obawy i agresję Rosji, wiemy to od lat. Ale w możliwej wojnie, która wynika z naszej pół-obietnicy na przyszłość, będziecie musieli bronić się sami. My wam dostarczamy najlepszą broń. A teraz się brońcie.

Dlaczego państwa NATO tak postępowały, wiedząc, że Ukraina, zdana na samą siebie, również dozbrojona, z dużym prawdopodobieństwem przegra z Rosją, przynajmniej zostanie doszczętnie zbombardowana, nawet jeśli ukraińscy obrońcy mogą przedłużyć czas trwania wojny – cena będzie bardzo wysoka nie tylko dla nich, ale i dla Rosji?

Dla Stanów Zjednoczonych (i dla wielu krajów NATO) możliwość przyjęcia Ukrainy do tego sojuszu militarnego w nieokreślonej przyszłości i za wszelką cenę – od pierwszej takiej deklaracji przez administrację George’a W. Busha w 2008 r. odnośnie Ukrainy i Gruzji, której wówczas słusznie sprzeciwiali się Francja i Niemcy – stała się ważniejsza aniżeli zachowanie choćby niespokojnego pokoju i uniemożliwienie wybuchu pełnowymiarowej wojny w tym newralgicznym państwie i regionie. Nie chodziło i nie chodzi przy tym, jak często się podkreśla, o interes czy wolę mieszkańców czy większości polityków tych dwóch krajów. Tylko o geopolityczny interes USA w tym kluczowym euroazjatyckim regionie, za realizację którego prawie żadna cena nie jest za wysoka. Szczególnie, jeśli ponoszą ją inni. „Jeśliby nie podjęto decyzji o przesunięciu NATO na wschód i włączeniu do niego Ukrainy, Krym i Donbas byłyby nadal jej częścią i w Ukrainie nie byłoby teraz wojny”, mówi na początku marca br. politolog amerykański John Mearsheimer.

Jako badacz polityczny, zaliczany do szkoły tzw. realizmu ofensywnego w stosunkach międzynarodowych, Mearsheimer nie jest jedynym z amerykańskich ekspertów, stawiających sprawę tak jasno. Sęk w tym, że o błędzie Zachodu i NATO w swej polityce wobec Ukrainy Mearsheimer mówił już w 2014 roku, po obaleniu rządu Wiktora Janukowicza. I szczególny sęk w tym, że nie jest w tym spojrzeniu jedynym. Liczni eksperci i geostratedzy od dawna podkreślali, że poszerzenie NATO na Wschód o byłe kraje Paktu Warszawskiego (Polska, Czechy, Słowacja, Rumunia, Węgry, ale i kraje bałtyckie jako byłe republiki sowieckie), a szczególnie przyjęcie Ukrainy, to recepta na potężny konflikt USA/NATO z Rosją. Amerykański historyk i dyplomata George Kennan, jeden z głównych twórców koncepcji amerykańskiej ‘polityki powstrzymywania’ (‘policy of containment’) podczas Zimnej Wojny, przez magazyn ‘Foreign Affairs’ nazwany „najbardziej wpływowym dyplomatą XX wieku”, poszerzenie NATO na Wschód w latach 1990tych nazwał strategicznym błędem o epickim wymiarze”. W 2014 r. były amerykański szef dyplomacji Henry Kissinger, niepodejrzany o nadmierne sympatie wobec Rosji, powiedział: „Zachód musi zrozumieć, że dla Rosji Ukraina nigdy nie może być jakimś cudzym państwem. Jeśli Ukraina ma przeżyć i kwitnąć, nie może stać się przyczółkiem (outpost) dla żadnych ze stron (Zachodu i Rosji; przyp. red.) - powinna działać jako pomost między nimi.” Zamiast wstąpić do NATO, mówił Kissinger, Ukraina powinna „realizować postawę podobną do tej realizowanej przez Finlandię”, w której ta „współpracuje z Zachodem na większości z pól, jednak ostrożnie unika instytucjonalnej wrogości wobec Rosji”3. Zaś Michaił Gorbaczow w 2016 roku, ponad dwa lata po aneksji Krymu, ostro krytykował USA i NATO za ekspansjonistyczną politykę, niszczącą strukturę bezpieczeństwa w Europie. „NATO rozpoczęła przygotowania do eskalacji Zimnej Wojny w gorącą.”

Rosja była w stanie zaakceptować neutralny status ‘pomostowy’ ukraińskiego sąsiada. Pojawiające się dziś nieustanne twierdzenia, że Putin od lat i definitywnie dążył do ataku na Ukrainę i jej całkowitego wchłonięcia, są po prostu nieprawdą. Był w stanie, nie ze względu na jakiś moralny wymiar, ale ze względu na chłodną i realistyczną ocenę sił (także militarnych) Rosji, na neutralny status Ukrainy, w którym ta przynajmniej nie odcina się od połączeń z Rosją. Jednak nie tylko z perspektywy Putina, ale i wielu jego rodaków, nie tylko jego zwolenników, członkostwo Ukrainy w NATO było, jest i będzie nie do przyjęcia. Oprócz kwestii polityczno-ekonomicznych istnieją zbyt głębokie historyczne powiązania, w tym bliskość kulturowa, oraz historyczne rany: Związek Radziecki został w trakcie drugiej wojny światowej brutalnie zniszczony, poniósł potężne straty ludzkie – zginęło 24-27 milionów mieszkańców, w tym ponad 6,5 mln Ukraińców, oraz miliony mieszkańców innych republik sowieckich. Lęk przed atakiem i zniszczeniem jest, podobnie jak w Polsce, głęboko wryty w tożsamość obydwu krajów: Rosji i Ukrainy. Egzystencjalne zagrożenie ma więc w Rosji, w Ukrainie, w Polsce, zupełnie inny wymiar społeczno-psychologiczny aniżeli w USA, których terytorium nigdy nie zostało z zewnątrz zaatakowane (wyjątkiem jest 11. września 2011).

Jednak oprócz realnego egzystencjalnego zagrożenia w polityce, tym bardziej w polityce imperiów, liczy się także ‘zachowanie twarzy’: upokorzenie związane z perspektywą, że przy rosyjskich granicach mogłyby się znaleźć siły NATO, jest dla Putina, i będzie też dla każdego innego prezydenta Rosji, dla następcy Putina, nie do przyjęcia – podobnie, jak nie do przyjęcia dla USA byłby wspomniany, teoretyczny sojusz Rosji i Meksyku.

Wszystko to oczywiście nie daje Rosji jakichkolwiek praw do Ukrainy, tym bardziej do ataku na jej suwerenność. Ale prawo – ono działa w międzynarodowych konfliktach interesów, szczególnie jeśli chodzi o interesy mocarstw, tylko w formie szczątkowej i w dużej mierze retorycznej. Nie tylko w tym konflikcie, tej wojnie. Władza łamie prawo. Widzimy to wszędzie. Dlatego też tak naiwne, ale i niebezpieczne jest, że społeczeństwa i media krajów zachodnich (w tym Polski i Niemiec) w tak bezkrytyczny sposób przyjmują retorykę zachodnich polityków jako niekwestionowane fakty: retorykę o „wolnym świecie”, o „świecie demokratycznych wartości” stojącym i walczącym w rzekomo diametralnym, czarno-białym przeciwieństwie wobec krajów autorytarnych. O 100-procentowej rosyjskiej propagandzie, zaś ‘naszej’ 100-procentowej prawdomówności – nasz medialny przekaz jest miejscami wręcz obrzydliwy. Ostatnie tygodnie pokazują, jak szybko wpadamy w sieci opowieści, podobnych do tych głoszonych przez byłego prezydenta USA Ronalda Reagana, mówiącemu w 1980. latach o ZSRR jako „imperium zła”, czy George’a W. Busha, mówiącemu na początku XXI w. o „osi zła” (Iraku, Iranu, Korei Północnej) – tak jak zbyt wielu Rosjan wierzy Putinowi mówiącemu o „nazistach” rzekomo rządzących w ukraińskim Kijowie. Imperialni liderzy, czy są demokratycznie wybrani czy nie, tak robią. Co nie znaczy, że powinniśmy w tę opowieść wierzyć. A tym bardziej tej nowomowy powielać.

Zabezpieczenie pokoju, przynajmniej zapobiegnięcie wielkiej wojnie na Ukrainie było możliwe, tak. Po uporczywych, wieloletnich, prawdopodobnie nie do końca pozbawionych hybrydowej i realnej przemocy (jak to miało miejsce w Donbasie od 2014 r.) starciach i negocjacjach z dyktatorskim reżimem, który rządzi w Rosji – i który teraz bardziej niż kiedykolwiek pokazuje swoje dyktatorskie kły. Jeśli w Rosji dojdzie do buntu, czy tam też dojdzie do rozlewu krwi? Czy to ma się stać? „Nie wolno pozwolić temu człowiekowi (Putinowi; red.) na pozostanie”, mówił Joe Biden w Warszawie. Czyli zainicjować i popchnąć ‘regime-change’, proces, w którym siłą usunie się rządzącą klikę wokół Putina i jego samego? Czy jesteśmy w stanie przewidzieć skutki i ofiary ludzkie takiego procesu walki o władzę, i szczególnie: ponieść odpowiedzialność za to, co po tym się stanie w Rosji i u nas (raczej nie w USA, które znajdują się w bezpiecznej geograficznej odległości)? Niektórych procesów, tak powinna uczyć historia, nie sposób przyspieszać – w innym przypadku trzeba żyć i umierać z konsekwencjami. Ale jak wiemy (dotychczas): to inni umierają. Pucz przeciwko Putinowi może doprowadzić w Rosji do przemocy, która może wymsknąć się spod kontroli.

Rosja to autorytarnie rządzone imperium. brutalną i też niesprawiedliwą rzeczywistość – istnienie imperiów, które dominują – trzeba przyjąć do świadomości, jeśli chcemy przede wszystkim zapewnić pokój. Imperialnych opcji władzy i przemocy nie da się mierzyć w kategoriach moralnych lub etycznych, ani nawet w świetle prawa czy ustaw. ‘Polityka wschodnia’ wobec Związku Radzieckiego i krajów Paktu Warszawskiego, prowadzona przez niemieckiego kanclerza Willy’ego Brandta i jego głównego doradcy Egona Bahra w latach 1969-74 była pod tym względem pouczającym przykładem. „Z faktu, że wojna nuklearna nigdy nie jest opłacalna, a zatem niemożliwa do przeprowadzenia, wywodzili oni koncepcję “wspólnego bezpieczeństwa”. Należy wyeliminować ryzyko eskalacji jądrowej; uznanie terytorialnego status quo miało pomóc w budowaniu zaufania między Zachodem a Wschodem i otworzyć drogę do konkretnych kroków w kierunku rozbrojenia” – pisze autor książek i publicysta Paul Schäfer. Motywem przewodnim, lub też wstępnym warunkiem dla prowadzenia takiej polityki, było stwierdzenie: „Musimy uznać status quo, aby je zmienić.” Zatem: uznać istnienie ZSRR i jej satelitów. Polityka ta przyczyniła się do polityki odprężenia między Wschodem i Zachodem, miała ogromny wpływ na kształt Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE), o której dziś wśród ekspertów panuje zgoda, że dyskretnie i długofalowo otworzyła drzwi do względnie pokojowego upadku obozu komunistycznego.

Takie podejście uznania „statusu quo”, stosowane w stosunkach ze Związkiem Radzieckim i jego ówczesnymi satelitami, za którą Brandt był wówczas ostro krytykowany i niemal stracił władzę, powinno obowiązywać również dzisiaj. A to oznaczałoby: uznanie faktu istnienia rosyjskiej dyktatury z jej potencjałem przemocy. Przemocy zarówno na wewnątrz, jak i na zewnątrz. Musimy przyjąć do świadomości także fakt, że Putin, z jego perspektywy, po 24 lutym i swoim ataku na Ukrainę w logice imperialnej władzy musi albo wygrać wojnę, albo przynajmniej wygrać coś istotnego. Dlatego ucieknie się, i ucieka już, do bardzo radykalnych środków. Dlatego nawoływanie przez zachodnich liderów i intelektualistów do pełnego zwycięstwa, do wywalczenia statusu quo ante, do odzyskania przez Ukrainę wszystkich terenów wschodnich, do kompletnego wycofania się wojsk rosyjskich – wszystko bez ingerencji wojskowej krajów NATO – jest nie tyle nierealne, o ile skrajnie nieodpowiedzialne. Bo my, Zachód, płacimy dziś i w najbliższej przyszłości „tylko” gospodarczo (a i tak nie wszyscy), natomiast to Ukraińcy giną. Ceną wyniosłości (głoszonej na ukraińskich plecach) może stać się długoletni konflikt wojenny, o którym ostatnio mówił generał Mark Milley, przewodniczący Amerykańskiego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów: „Uważam, że jest to bardzo długotrwały konflikt i myślę, że będziemy go mierzyć przynajmniej w latach. Nie wiem, czy będzie to dekada, ale będą to przynajmniej lata.”4 Brytyjski politolog i ekspert Rosji Richard Sakwa już w 2015 roku ostrzegał: „Rosyjsko-gruzińska wojna w sierpniu 2008 r. była pierwszą, aby powstrzymać rozszerzenie się NATO; kryzys w Ukrainie w 2014 r. jest drugą. Nie jest jasne, czy ludzkość przeżyje trzecią (wojnę).”5

W tej sytuacji jedynym sposobem zakończenia wojny na Ukrainie było i jest wynegocjowanie trudnego, w swojej niestabilności jak najmożliwiej stabilnego porozumienia Zachodu i Rosji w sprawie specjalnego statusu Ukrainy, obejmującego gwarancje bezpieczeństwa ze strony państw zachodnich, oczywiście bez wycofywania wojsk NATO z państw wschodniej flanki Sojuszu (Polska, Słowacja, Rumunia, kraje bałtyckie) i bez demilitaryzacji Ukrainy. Kiew po niemal czterech tygodniach wojny te bolesne pytania rozważał, dziś, po niemal siedmiu tygodniach, po domniemanych rosyjskich zbrodniach na cywilach i przygotowaniach rosyjskiej ofensywy w Donbasie, odeszły one na drugi plan. Natomiast ze strony Stanów Zjednoczonych – i UEw tej kwestii nie było przed wybuchem wojny, nie było w jej trakcie i faktycznie nie ma do dziś żadnego istotnego ruchu ku zakończeniu działań wojennych. Wraz z wdarciem się w rzeczywistość brutalnej rosyjskiej napaści, opcja pokojowa dostępna jest już tylko w ograniczonym, coraz trudniejszym do osiągnięcia stopniu – po niezliczonych ofiarach, których liczba z dnia na dzień rośnie, po przebudzeniu nieograniczonej nienawiści, która na pokolenia zdefiniuje relacje i wrogość Ukraińców i Rosjan. Czy dziś, w atmosferze i w rzeczywistości toczącej się wojny, naprawdę nie dostrzegamy obłudy, lekkomyślności, egoizmu, nieodpowiedzialność tej polityki – także naszej polityki, polityki Zachodu? I naiwności, z którą kurczowo trzymamy się biało-czarnej wizji świata – zły morderca Władimir, dobry wuj Joe?

Aby przybliżyć się do istoty rzeczy, których pojąć się nie da, czasem pomocna może być prosta, mała prawda. Może pomóc choć troszkę lepiej zrozumieć, dlaczego te dyrygowane przez państwa wojenne przemoce jako środki i instrumenty tak prosto i płynnie, z jednego na drugi dzień, wchodzą w rzeczywistość: to nie decydenci strzelają; to nie decydenci walczą na froncie; to nie decydenci, których życia są zagrożone. Zawsze umierają przede wszystkim: inni. Podczas publicznego posiedzenia komisji spraw zagranicznych senatu USA 3 września 1998 roku ówczesny senator i przewodniczący tej komisji Joe Biden powiedział: „Tak długo, jak Saddam Hussein pozostanie u władzy (w Iraku; przyp. red.), nie ma szans, żebyśmy byli w stanie wyeliminować jego cały program broni masowego rażenia. Jedyny sposób, aby pozbyć się Saddama, to ten: w końcu musimy uderzyć sami. Uderzyć sami. I potrzebni będą do tego mężczyźni w mundurach, tacy jak pan”, Biden kierował swe słowa do obecnego na sali wojskowego, „którzy pieszo pójdą na pustynię i obalą Saddama.”6 - Mężczyźni „tacy jak pan”. - Już do czasu wypowiedzenia tych słów w Iraku według danych ONZ od 1991 do 1996 r. umarło przynajmniej pół miliona dzieci wskutek amerykańskich sankcji nałożonych na ten kraj przez administrację Billa Clintona. Kilka lat później, w 2003 r., administracja prezydenta George’a W. Busha zadecydowała o ataku na Irak, pod kłamliwym pretekstem broni masowego rażenia. Wówczas zaczęli ginąć także mężczyźni, w amerykańskich i irackich mundurach, obok tych w cywilnych szatach – bilans ofiar jest tragiczny, według szacunków między 2003 r. a 2011 r. w trakcie amerykańskiej okupacji w Iraku zginęło ok. pół miliona cywilów.7

Dziś, wskutek wywołanej przez Rosję wojny, giną Ukraińcy i Ukrainki, cywile i żołnierze, i liczni żołnierze rosyjscy. Dziś Putin usprawiedliwia atak na Ukrainę m. in. koniecznością „denazyfikacji” tego kraju. Twierdzenie równie fałszywe, jak to, którym USA uzasadniały atak na Irak w 2003 r. – rzekomą bronią masowego rażenia w rękach Iraku, o której USA wiedziały, że nie istnieje. Nie, że przypuszczały: wiedziały to. Jak ukazują cytowane wyżej słowa Joe’a Bidena z 1998 r., los Iraku był już dużo wcześniej przesądzony, ONZ mógł sobie oszczędzić swoje wnikliwe inspekcje w Iraku, które krótko przed amerykańskim atakiem mówiły, że reżim Hussejna takiej broni nie posiada8. To była, to jest cyniczna geopolityka, choć wyraz ‘cyniczny’ nie oddaje nawet odrobiny piekła tej oddalonej rzeczywistości. Nie zdajemy sobie sprawy z cierpienia ludzi atakowanych i mordowanych, ich okupowanych, podpalanych krajów takich jak Irak, Syria, Libia, które są od nas geograficznie i kulturowo w bezpiecznej odległości niż pobliska Ukraina. Tamto cierpienie było i jest daleko, ponieważ dotyczy choćby świata muzułmańskiego, który mimo innych deklaracji z naszej strony postrzegamy jako kulturowo i cywilizacyjnie gorszy. Wojny USA, zbrodnie Zachodu, one nie wbijają się na trwale w nasze eurocentryczne kończyny ciał i społeczeństw. Gdyby się na dobre wbiły, musielibyśmy przyznać, że nie tylko Władimir Putin jest zbrodniarzem wojennym – a nim jest –, ale że takim zbrodniarzem jest także George W. Bush, który tak jak Putin powinien stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze (którego USA, podobnie jak Rosja, nie uznają) choćby za wojny wywołane w Iraku i w Afganistanie; że Joe Biden jeszcze jako senator we wspomnianej komisji polityki zagranicznej aprobował wojny NATO w Serbii (1999), w Afganistanie (2001) i w Iraku (2003). Ten sam Joe Biden, który w sierpniu 2021 zamroził 7 mld dolarów z funduszy afgańskiego banku centralnego, mimo protestów organizacji humanitarnych, wskazujących na aktualną klęskę głodową w Afganistanie, w której umiera tysiące dzieci. Ten sam Joe Biden, który jako wiceprezydent USA w latach 2009-2017 jest współodpowiedzialny za „niewidoczne” ataki dronów, którymi jego kraj zabijał i zabija tysiące cywilów w Pakistanie, Iraku i Syrii9. Ten sam Joe Biden, który w Warszawie w czapce z napisem nazwy fundacji jego tragicznie i przedwcześnie zmarłego syna przed kamerami świata czule bierze na ręce dziewczynkę z Ukrainy.

Nie widzimy rozdźwięku, ponieważ wymusza on na nas dysonans niemal nieznośny. Jak to: my częścią ‘zła’? A nawet, gdy dopuszczamy tę lub podobną myśl, że po „naszej stronie”, po stronie „wolnego świata”, też było i jest równie ciemno (a nawet ciemniej), u większości z nas nie zmienia to generalnego nastawienia. Dlatego też w nasze kończyny i serca nie wbija i nie wbije się wojna USA w Iraku, i też nie wbije się wojna, którą od 2015 r. do dziś przeciwko Jemenowi prowadzi wspierana przez Zachód koalicja krajów arabskich na czele z Arabią Saudyjską, dyktatorską monarchią, która 12 marca w największej masowej egzekucji w swej historii zabiła 81 więźniów, i którą dzień później odwiedził brytyjski premier Borys Johnson, nie wspominając o tym akcie państwowego terroru ani słowem. W nasze kończyny i serca wbije się wojna między Rosją a Ukrainą, gdzie wszystko wydaje się jasne, niemalże czarno-białe, i wiadomo, kto jest kim. I gdzie my w tym wszystkim stoimy.

Jeśli Berlin, Warszawa czy Paryż utrzymują, że postępowały suwerennie, gdy nie chciały powiedzieć stanowczego “nie” przystąpieniu Ukrainy do NATO i zaoferowania alternatywy – która teraz jest, przynajmniej była w pierwszych tygodniach wojny, częścią negocjacji między Rosją a Ukrainą – to „suwerennie” działały wbrew uzasadnionemu interesowi nie tylko Ukrainy, ale i ich własnych obywateli. Jakim bowiem celem (krajów) Unii Europejskiej – która powinna być zainteresowana pokojowym współistnieniem z Rosją, to zgodne ze zdrowym i politycznym rozsądkiem – może być eskalacja konfliktu z tą potęgą nuklearną w sprawie, którą można pokojowo rozwiązać: przynależności Ukrainy do NATO? Wojnę, która ciągnie za sobą niezliczone ofiary śmiertelne, cierpienia, ubóstwo, przemoc społeczną, zniszczenie, dewastacje gospodarcze na kontynencie i kontynentach związanych ze sobą jako Eurazja? W istocie rozleje się na cały świat – już tylko koniec eksportu rosyjskiego i ukraińskiego zboża, który odpowiadają za 30 procent wszystkich światowych eksportów zbóż, przyczynia się już dziś do braków, do gwałtownego wzrostu cen i doprowadzi w uboższych krajach do buntów głodowych. Czy państwa UE nie musiałyby robić wszystkiego, co w ich mocy, by zapobiec wojnie? Ale co zrobili, aby zapobiec? Kiedy odbyły się prawdziwe negocjacje – a nie ogłoszenie “gotowości do negocjacji” z pustymi rękoma – ze stroną rosyjską? Kilka dni przed wybuchem wojny, na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, kanclerz Olaf Scholz powiedział, że Ukraina ma “nie podlegające negocjacjom prawo wolnego wyboru swego sojuszu”, ale przyjęcie tego kraju “w najbliższym czasie” nie jest planowane. Mógł powiedzieć: sprzeciwiamy się przyjęciu Ukrainy do NATO pomimo ukraińskiego prawa do swobodnego wyboru sojuszu (i tym samym, zgodnie z wymogiem jednomyślności krajów sojuszu przy przyjmowaniu nowych państw-członków, takie przyjęcie nie będzie miało miejsca), ale chcemy wynegocjować nowe, prawdziwe gwarancje bezpieczeństwa, konkretniejsze niż te zawarte w tzw. Memorandum Budapesztańskim w 1994 r. de facto niewartym papieru, na którym zostało zapisane10 – gwarancje, które zapobiegną konfliktowi zbrojnemu. Mógł powiedzieć: chcemy wspierać Ukrainę jako bezpieczne, otwarte na obie strony państwo, w sensie: nie pogrążyć go w wojnie ‘pomiędzy’ (o której USA w tym momencie wiedziały, że będzie). Przyczynić się do stworzenia stabilnej przestrzeni, która jest jednak pośrodku i może w przyszłości przechylać się w jedną stronę (jak po 1945 r. zrobiły to Finlandia i Austria w stronę Zachodu) bez wstąpienia do militarnego sojuszu, ale w perspektywie długoterminowej, a nie krótko- i średnioterminowej.

Stawką było życie lub śmierć Ukraińców. Zachód zdecydował się na eskalację; w białych rękawiczkach.

Neutralna, ale chroniona Ukraina mogła na dłuższą metę mieć wpływ deeskalacyjny. Oferować model. Ukraina była, jest przestrzenią pomostową, która wymaga ochrony, jest krajem dawnej i do dziś istniejącej wielokulturowości. Ukraina musi żyć z tą rzeczywistością wielości i różnorodności także politycznie, co jest arcytrudnym zadaniem. Zadaniem, któremu Europejczycy nie przysłużyli się, działając w ślad za NATO pod wpływem USA. 14 marca prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełeński powiedział na wirtualnym spotkaniu z premierem Wielkiej Brytanii Borysem Johnsonem i przedstawicielami północnoeuropejskiej kooperacji wojskowej Joint Expeditionary Force: „To oczywiste, że Ukraina nie jest członkiem NATO, rozumiemy to. Przez lata słyszeliśmy o otwartych drzwiach, ale teraz usłyszeliśmy też, że nie możemy tam wejść i musimy to zrozumieć. Cieszę się, że nasi ludzie zaczynają to rozumieć, polegać na sobie i partnerach, którzy nam pomagają.”

To gorzkie słowa. Tak, to także nasza wina, wina UE i NATO, że przed tymi słowami trzeba było spół-doprowadzić do rozpętania wojny, która do dziś wymknęła się spod kontroli i w której wielu Ukraińców i Ukrainek dziś jest gotów walczyć mimo oczekiwanych ofiar. Europejczycy są i stali się dobrowolnym, uległym partnerem Stanów Zjednoczonych w kwestii europejskiego porządku bezpieczeństwa państwowego. Działali wbrew racjom stanów państw członkowskich i całej Unii, gdy możliwe było pokojowe wyjście z tego konfliktu, a teraz o jakiekolwiek wyjście niezwykle trudno. Socjolog i były dyrektor Instytutu Badań Społecznych im. Maxa Plancka w Niemczech Wolfgang Streeck krótko po rozpoczęciu wojny przez Rosję napisał: „Rządy zachodnioeuropejskie obowiązkowo stłumiły wszelkie resztki pamięci o głęboko zakorzenionej lekkomyślności amerykańskiej polityki zagranicznej, spowodowanej ogromną wielkością Stanów Zjednoczonych i ich położeniem na wyspie o kontynentalnej wielkości, na którą nikt do nich nie może się dostać, pomimo panującego chaosu, który tworzą, gdy ich wojskowe przygody się nie powiodą. Zaskakujące jest to, że UE dała USA, dalekiemu imperium pozaeuropejskiemu o różnych interesach i własnych problemach, absolutną władzę w kontaktach z Rosją nad przyszłością europejskiego systemu państwowego.”

Znajdujemy się u progu rozpadu istniejącego systemu państw europejskich. Jednak na samym froncie stoją, walczą i giną nie Europejczycy krajów Unii, nie Amerykanie, ale Ukraińcy i Ukrainki. To ich cierpienie, już teraz tak bezmiernie potworne, że mało kto chce patrzeć w przyszłość, kierując się zrozumiałą intuicją, że jest to i będzie wielka, gigantyczna wojna. Pokojowe współistnienie z Rosją leży w interesie Europejczyków, obywateli Europy, leżało i leży w interesie Ukrainy. Tak, współistnienie i powiązania również z tą Rosją, która jest obecnie faktyczną dyktaturą; z tą Rosją, która prowadzi wojnę ofensywną; której służby brutalnie zabijają Ukraińców i Ukrainki, która więzi rosyjskich opozycjonistów, która bezwzględnie zniszczyła Czeczenię. Jednak znów: czarno-białe szablony są nie na miejscu – Amerykanie, z mniej lub bardziej podążającymi za nimi krajami UE, wszczynają konflikty w obronie własnych interesów, nawet jeśli zawsze argumentują heroicznymi czy moralizującymi słowami, jak ochroną mniejszości i praw człowieka, ochroną przed bronią masowego rażenia, przed terrorystami: Kosowo w 1999 r., Afganistan w 2001 r., Irak w 2003 r., Libia w 2015 r. Zachód dostarcza broń do obszarów objętych wojną, do krajów prowadzących wojnę, od 2015 r. choćby do wspomnianej Arabii Saudyjskiej w jej wojnie z Jemenem. „Dopiero niedawno siły powietrzne Arabii Saudyjskiej zbombardowały Jemen 37 razy” – pisze grecki polityk i ekonomista Yannis Varoufakis. „Ignorowanie jemeńskich ofiar umniejsza wiarygodność naszej solidarności z Ukraińcami i potępienia reżimu Putina. Jedne ofiary inwazji nie są bardziej zasłużone od innych – musimy solidaryzować się ze wszystkimi ofiarami armii inwazyjnych. Nic tak nie wzmacnia Putina i jemu podobnych jak Zachód, który uzbraja prozachodnich najeźdźców, takich jak Arabia Saudyjska, aby w krajach takich jak Jemen robili to, co Putin na Ukrainie.” Od początku wojny w Jemenie w 2015 r., którą ONZ w 2020 r. nazwała „największą humanitarną katastrofą naszych czasów”, zginęło co najmniej 145.000 ludzi. Głód, cierpienie, dewastacja. Według danych ONZ 80 procent liczącego 30 mln mieszkańców Jemenu w 2020 r. zdane było na pomoc humanitarną.

Jeśli pokój, ustanowienie ładu pokojowego, rozwiązania unikające przemocy są jednym z głównych celów polityki państw narodowych a być powinny – to wojnie w Ukrainie można było zapobiec. Dlatego należy jak najszybciej zakończyć. „Alternatywą dla wojny jest nienaruszona struktura bezpieczeństwa, coś, co podobnie jak wojna jest całością. Trzeba zlokalizować punkt, który umożliwi wzajemne porozumienie” – mówi niemiecki filozof, prawnik i filmowiec Alexander Kluge. „Zwycięzcą nie jest ten, kto wygrywa bitwy. Zwycięzcą jest ten, kto zaprowadzi pokój. (...) Każde nieszczęście ma lukę. Musimy szukać chwili, w której wojna się potknie. Społeczeństwo musi się przygotować na tę lukę. Nie możemy jej przegapić. Jest to moment, w którym obaj przeciwnicy są słabi w tym samym czasie, obaj w tym samym czasie gotowi do pokoju.” Stany Zjednoczone mają władzę, by dążyć do negocjacji pokojowych i przekonać do tego Rosję i Ukrainę.  

Nie wid żadnych znaków, że tego chcą.

 

Epilog

Istnieje obraz malarza Paula Klee’a, który zyskał sławę za sprawą niemiecko-żydowskiego filozofa Waltera Benjamina. Obraz pt. ‘Angelus novus’ (Nowy Anioł, 1920) pokazuje niejednoznaczną postać: czy to anioł, czy to skrzywiony człowiek, z nieproporcjonalnie dużą głową, małymi skrzydłami? Benjamin kupił obraz w 1921 roku i miał go przy sobie aż do swej samobójczej śmierci w 1940 r. podczas ucieczki przed niemieckimi zbrodniarzami drugiej wojny światowej. Zanim zginął, w zaledwie kilku zdaniach, w 9. tezie tekstu "O pojęciu historii”, zdołał uchwycić esencję tego obrazu, i jego ponadczasowe przesłanie. Anioł ten, pisał Benjamin, „wygląda tak, jak gdyby zamierzał się oddalić od czegoś, w czym zatopił spojrzenie. Ma szeroko rozwarte oczy, otwarte usta, rozpostarte skrzydła. Tak zapewne wygląda anioł historii. Oblicze zwrócił ku przeszłości. Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę, która nieprzerwanie mnoży piętrzące się ruiny i ciska mu je pod stopy. Chciałby się pewnie zatrzymać, zbudzić pomarłych i poskładać szczątki zaścielające pobojowisko. Lecz od raju wieje wicher, zaplątał mu się w skrzydłach, a jest tak potężny, że anioł nie potrafi ich złożyć. Wicher ten niepowstrzymanie gna go w przyszłość, do której zwrócony jest plecami, podczas gdy przed nim aż pod niebo wyrasta zwalisko ruin. To, co nazywamy postępem, to właśnie ten wicher.”

Patrzę na obraz Klee’a, czytam myśli Waltera Benjamina, słyszę słowa Putina i Bidena, na Wschodzie, na Zachodzie: o wojnie, zbrodniarzach, oligarchicznej dyktaturze, która niszczy wolność; o ‘wolnym świecie’ demokracji, które na peryferie świata eksportująrządy prawa” – i niesprawiedliwość; „postęp” – i śmierć. To właśnie ten wicher, który doprowadził do wielkiej wojny w Ukrainie. Jej obywatele padli ofiarą niechęci poszukiwania pokoju jako priorytetu, w przededniu fatalnego 24 lutego 2022 roku i rozpoczęciu przez Rosję głębokiej wojny. Ukrainki i Ukraińcy walczą, a ich walka jest zrozumiała, odważna i przesiąknięta krwią. To walka, której można było uniknąć, i która mogłaby zostać zakończona.

Pozostańmy krytyczni. W każdej chwili. Nawet w trakcie wojny, której pierwszą ofiarą zawsze jest prawda. A zaraz po niej niewinni, za których plecami i ciałami ukrywają się, na wszystkich stronach frontu, „mistrzowie wojny”. 

 

Przypisy

5Richard Sakwa: Frontline Ukraine: Crisis in the Borderlands, New York 2015, str. 55. (w: Chomsky, „Wer regiert die Welt”, str. 329)

 

 

 

 

/////////////////////

23 lipiec 2018

Moja polska melancholia solidarności
Czym ona jest i skąd się bierze – ta bariera do przezwyciężenia sarmackiej wiary w przypadek i opatrzność, a nie wiary we własną wolę? Jan Opielka

Długo się zastanawiałem, czy mogę w tym języku pisać. To znaczy w języku polskim. Bo to mój język, a jednak jakoś nie mój. 23 lata życia, dłuższa część dotychczasowej całości, żyłem w Niemczech, i stałem się w tym długim czasie Niemcem. Bo tak się dzieje, że z naszą narodowością chyba się nie rodzimy, lecz ją zdobywamy żyjąc wystarczająco długo i w fundamentalnych fazach życia w danym kraju lub też regionie, który aspiruje do narodowości. Tak więc 23 lata to dużo czasu do rozpatrzenia kwestii narodowości, i nie tylko, które po powrocie do Polski powoli mi się odsłaniały – przez pryzmat dziwnego Niemca, urodzonego i żyjącego dokładnie jedenaście lat w Polsce, który powrócił i jednocześnie nie powrócił, tylko przybył do nieznanego mu kraju, który się w międzyczasie fundamentalnie odmienił. Dystans brał się szczególnie z tego, że przez 23 lata straciłem kontakt do tego języka, do polskiego. Ponownie go odzyskiwałem, gdy spotkałem moją przyszłą żonę, która była i jest surową, ale jakże skuteczną nauczającą łagodnie i nieskończenie. Jednak do sedna polskiego i polskości dotychczas nie docierałem, zawsze czułem braki.

Teraz, siedem lat po powrocie i życiu w Polsce odnajduję kolejną głębię tego języka. I piszę.
A piszę w poszczególnej sprawię. Odkryłem bowiem całkiem niedawno swoją własną, jakże polską – melancholię sarmacką. Składa się ona z różnych czynników, wśród nich takich, do których sam dotychczas nie mogłem dotrzeć. Pomógł mi w tej części melancholii Michał Okoński, wnikliwy publicysta i dziennikarz Tygodnika Powszechnego. A pisał o futbolu1. I pisał o tym, dlaczego polska reprezentacja na tegorocznym rosyjskim mundialu musiała polec. A musiała, nie musząc, polec, bo była ogarnięta duchem owej sarmackiej, prapolskiej melancholii, gdy chochoł przychodzi o świcie po ostatnim gwizdku i mówi bezlitośnie: „Miałeś chamie złoty róg.”

Melancholia ta, jak pisze Okoński, najbliżej trafnie opisana została przez księdza Józefa Tischnera, szalenie mądrego filozofa życia nieskończonego. Dlatego przekierowałem swe myśli na tekst źródłowy, dziękując Panu Michałowi w duchu (ponieważ już przed lekturą wariacji Tischnerowskich na temat melancholii, tej polskiej, poniekąd wiedziałem, że znajdę tam odpowiedź na tę część mojej tożsamości, której dotychczas nie byłem w stanie skutecznie rozgrzebać.) I znalazłem tekst: „Chochoł sarmackiej melancholii”, tekst napisany gdzieś w okolicach lat 1966-1975. Czyli dawno temu, jeszcze przed wielką Solidarnością, która złamała ten sarmatyzm; ale do tego później.

Teraz do chochoła. Przychodzi on, gdy sprawa jest pozamiatana, gdy jest po grzybach. Ale jak jest pozamiatana? W głębi swej duszy każdy stojący i każda stojąca w obliczu tegoż chochoła, wie, że stracony róg jest stracony także, a nawet wyłącznie, z jej i jego własnej (nie)decyzji. W momencie szczytowym, w momencie, gdy niebo się otwiera – w przypadku mundialu pierwszy gwizdek rozgrywki – nie jestem w stanie unieść ciężaru sytuacji. Dalszy przebieg sprawy zostawiam opatrzności, wierze, przypadkowi, który odczytuje jako wskazówkę, która za mnie decyduje. Dlatego polegam. Dlatego polska drużyna poległa. W kluczowym momencie zabrakło jej odwagi, miała tylko, jak pisze Tischner, „zadzierzystość”, którą filozof Tischner wyraźnie odróżnia od odwagi. Zadzierzystość to niewystarczająco. Bo w niej „bohaterski czyn nie wyrasta z pragnienia zrealizowania obiektywnej, pozytywnej wartości dla samej wartości, jak to bywa w przypadku odwagi, lecz z pewnej mieszaniny bodźców i motywów, w których obok czysto instynktownych reakcji daje się także wykryć ukryty zamiar imponowania innym”, pisze Tischner.2

Chłopaki imponowali przed turniejem ostro. Tak ostro, że zapomnieli, aby być odważnymi. A zapomnieli niemal wszyscy. Znam to z autopsji. Nikt z graczy nie wziął na siebie prawdziwej odpowiedzialności, odpowiedzialności pociągnięcia siebie do własnej odwagi, zarażając tym samym innych graczy. Była tylko rozpacz, jak na samym początku meczu drugiego. Pięć minut rozpaczliwego oszukiwania się, że nie wchłonie nas znów nasza sarmacka melancholia. Nawet jeśli tak nie myśleli, to przynajmniej czuli. Bo melancholia ta jest zakorzeniona w polskiej kulturze, w pokoleniach Polek i Polaków, dość głęboko, zaprawdę głęboko, jak mnie się wydaje. W zbiorowym działaniu na najwyższym stopniu polegamy stosunkowo często – gdy nie ma jednostki odważnej, która zaraża innych (choć jest ich w Polsce sporo), nie ma szeroko pojętego zwycięstwa, choćby nad i z samym i samą sobą. 
 
Wyczerpuje się powoli myślenie w dziedzinie futbolu, cały czas ten futbol. Jest on co prawda, tak można to chyba ująć, lustrem, a lustra dobrze jest wykorzystać do zmiany perspektywy widzenia i światła. Ale bez przesady.

Opuszczając więc pola kopanej piłki i patrząc z powrotem na sedno melancholii, odkrywam ją za pomocą sięgających stuleci myśli księdza Tischnera, jaka jest, i u mnie, jako jedna z przemożnych cech Polaków i Polek. Ten sarmatyzm, który prowadzi nas wprost przed symbolicznego, mitycznego chochoła, woli to, co nie wymaga wysiłku maksymalnego, i ostatecznej odwagi do zmiany „trwającej codzienności”, jak podłoże do wybuchu rewolucji opisuje Karol Modzelewski3. Sarmatyzm ten jest jednak zagmatwaną sprawą: wymieszany choćby z dość szczelnie zamkniętym katolickim duchem polskim, który jednak ma swoje wyspy swobodnego oddychania i patrzenia na wiarę, jak choćby oczami tygodnika pana Michała Okońskiego, przez głęboką narodową rysą, przez którą w dawnych porażkach widzimy sukcesy, a w zwycięstwach, nawet tych najdawniejszych krzyżackich – w których to bodajże nie panował demokratyczny ustrój wolnych ludzi, do którego moglibyśmy się z podziwem odwoływać – widzimy wielkość wielkości trwającej. Woli patrzeć wstecz i powiększać i wybielać stare historie. Patrzenie wstecz nostalgicznie, dumnie, lub w melancholii, jest wyrazem braku, braku woli utworzenia czegoś nowego. Melancholia ta to brak woli, aby odsłonić ostatnią kurtynę, wskoczyć w nowe, w doświadczenie tworzenia nowej pamiętnej historii, i opuścić krąg starego bytu, starej historii. W czasach współczesnych oznacza to wpierw: utrzymanie rogu demokracji, bo bez rogu nie będzie prawdziwego progresu ku ludziom. 
 
Nowa historia może jednak wykorzystać pozytywny element sarmackości. Pisze Józef Tischner: „Polega on na umiejętności, a nawet pewnej sztuce wyzyskiwania przypadków w życiu.” Rodzi ona „zadziwiającą niekiedy zdolność do improwizacji.”4 A zatem: jak wykorzystać chochołowską cechę, jednocześnie łapiąc złoty róg – w życiu politycznym i publicznym, dziś? Jak utworzyć „zespół”, grupę ludzi i grupy ludzi ze sobą współpracujących, w głębokim zaufaniu? Jak wspólnie nie zgubić złotego rogu, który jakoś jeszcze trzymamy w rękach, ten róg szeroko pojętej demokracji, podmiotowości personalnej i wspólnotowej, dzięki wielu dość dobrym cechom, które tworzyły życie i mentalność, czyli ducha, Polek i Polaków – i nie tylko ich? 
 
Bez melancholii i jej siostry, nostalgii. Bez melancholicznego spojrzenia na wielką Solidarność, którą przedtem krótko wspomniałem. Solidarność jest, lub jak na razie: była, unikatowym zjawiskiem. Chcę o tym pisać, pisać o solidarności w zestawieniu z sarmacką melancholią, ponieważ czuje to jako skuteczne antidotum na tę niszczącą sarmackość, która wydziera nam z rąk naszą wolność. 
 
Solidarność mnie duchowo ratuje, i piszę to naprawdę na poważnie. Nie Solidarność jako byt instytucjonalny, która istnieje do dziś. Ale Solidarność jako unikatowe zjawisko, które, taka moja nadzieja, tak samo głęboko wryło się w polską myśl i duchowość, jak sarmackość - która jest tej pierwszej duchowo wroga - i przez to jako duch zasługuje na dużą literę. Sarmackość, inaczej niż Solidarność, nie chce rogu, bo się go boi, woli skażoną utopię w przyszłości (której wątpliwe treści czerpie z przeszłości). Ta sarmackość chce odtworzyć przeszłość, narodową, bo boi się przyszłości mniej narodowej. Stawia pomniki, zmienia nazwy ulic, bierze broń do rąk, bo się boi – dlatego musi psuć to, co zastaje, choćby szeroko pojęte instytucje demokratyczne, publiczne, sądownicze, krótko: wspólnotowe. Nieprzetransformowany strach zawsze psuje, więc psuje i to. 
 
Pierwsza Solidarność była właśnie tym zjawiskiem, tym duchem, który przetransformował pospolity strach. Pisze o tym pięknie i prawdziwie profesor Karol Modzelewski.
Trudno przedstawić postać profesora, którego miałem wzbogacającą okazję spotkać na dłuższą rozmowę. Trudno, a zarazem prosto. Karol Modzelewski to realny idealista. Choć być może on się z takim skrótem nie zgodzi. To, co zapamiętam, i mówiąc patetycznie, zapamiętam na zawsze, to ten uśmiech profesora, pełen optymizmu i pełni życia według najgłębszych wartości, połączone z dążącym do politycznej mądrości umysłem, które nieprzypadkowo – bo w przypadki nie należy chyba wierzyć – uczyniły go pomysłodawcą nazwy a także wielu treści wielkiej rewolucji. Życie się toczy jak my je toczymy – nie powiedział tego wprost, to raczej obraz, który sam na jego twarzy wyrazu widzę. Życie, które zatacza, jak choćby profesora Karola, czasem do więzienia, czasem na osiem długich dni i lat. Sztuka, jaką przekazuje Karol Modzelewski, tak sobie to uświadomiłem, to trzymanie się wartości nadrzędnych mimo wszystko – a nadrzędny cel to zawsze ten Inny na przeciwko mnie, jak pięknie opisuje to filozof Emmanuel Levinas5.

Wszystko zaczyna się od myślenia”, mówi mi więc autor listu otwartego do partii, gdy rozpoczyna opowieść o Solidarności i złamaniu jej ducha poprzez brutalność i bezkompromisowość stanu wojennego i ostatecznie przez radykalne zmiany lat po przełomowym 1989 roku. Profesor mówi szczegółowo, czasem traci wątek. Mimo tego, że czuje się dziś nie najlepiej, mówi dalej jeszcze przez sto długich minut. I szybko wraca do formy. „Duch solidarności został złamany przez stan wojenny”. Twarde słowa. Tym twardsze, że nie chodzi tylko o zagojoną już ranę. Bo gdy takie doświadczenie rewolucji, jak opisuje profesor, zostaje złamane w sposób, w jaki stan wojenny złamał Solidarność, poniżeni ludzie kończą wierzyć w przeżyty przez siebie mit, mimo że on mitem nie był, realizował się. Do 1989 roku pozostał już tylko szyld mitu, połamany przez stan wojenny i czas agonii między 1981 a 1989 rokiem. Wtedy, w 1989 roku i potem, mówi Karol Modzelewski, „mit Solidarności został użyty do wprowadzenia radykalnych reform, i w przebiegu czasu zużyty”. Nastąpił drugi uraz, który połączony z pierwszym dziś rządzą krajem. Do dziś, mówi, ten uraz po złamaniu autentycznie solidarnościowych nadziei pozostał w dużej części Polek i Polaków, wryty w ich świadomość. Jak głęboko?

Każde pokolenie ma niezbywalne prawo, żeby dostawać w skórę; to jedyne prawo człowieka, którego żaden reżim nie odbierze”. Kilka dni później przeczytam te słowa, które były rewolucjonista Modzelewski napisał dla „kolejnego pokolenia rewolucjonistów”6 na zakończenie swej autobiografii „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”. Część solidarnościowa książki odsłania się po opisie przeżyć okresu stalinizmu, roku 1956, polskiego tragicznego marca 1968 roku, zabitych robotników grudnia 1970, jako nadzieja nie z tej bajki. Tak zakumulowana przez dekady frustracja, niewolność, ten gniew, to chyba one stanowiły tę nadwyżkę ze wspólnego zrywu, zdecydowanego zrywu, a później utworzenia wielkiego ruchu o unikatowym duchu Solidarności. Duch ten przezwyciężył sarmatyzm, sarmatyzm trwania – że tak zawsze musi być, jak było i jest. Że nie ma złotego rogu, że jest zatracony. Otóż nie był, został odzyskany, chwycony, był zajeżdżany jak dzika kobyła, która traci swą moc, gdy duch solidarności owija ją w swój wspólnotowy koc, jednocześnie dając jej swobodnie oddychać. „Rewolucja nie mieści się w racjonalnych formułkach politologów, gdyż jest zbiorowym i niecodziennym stanem ducha wielkich mas ludzkich”, pisze urodzony i wychowany do ósmego życia jako Rosjanin Modzelewski. „Ten stan ducha nie bierze się znikąd. Wyrasta z trwającej od dawna codzienności, ale jest jej zaprzeczeniem, aktem samowyzwolenia. Dla kilkunastu tysięcy robotników okupujących 18 sierpnia 1980 r. Stocznię Gdańską i stowarzyszone z nią zakłady, a wkrótce potem dla setek tysięcy uczestników wielkich strajków solidarnościowych w całym kraju, wreszcie we wrześniu i październiku dla milionów Polaków tworzących własnym działaniem lub choćby własną decyzją o przystąpieniu do związku wielką Solidarność – hasło „niezależnych od partii i państwa związków zawodowych” było jak objawienie Wolności, która prowadzi lud na barykady".7

Czy ten duch solidarności jest żywy, czy gdzieś tkwi, głębiej zakorzeniony w Polsce aniżeli wśród społeczeństw, które podobnego zjawiska na taką skalę nie doznały? „Ważność wydarzenia historycznego ocenia się na podstawie znajomości jego następstw, a te następstwa ujawniają się dopiero z upływem długiego czasu”, pisze autor „Barbarzyńskiej Europy” o wydarzeniach roku 1968. Bez 1968 roku niezrozumiały jest rok 1980. Polski marzec 1968 był wyrazem ducha czasów, którego żadna żelazna kurtyna nie mogła zatrzymać. Polski marzec, podobno jak Praska wiosna, zostały mimo tego stłumione, inaczej, aniżeli podobne ruchy na Zachodzie. Jednak bodajże było to długotrwałym doświadczeniem dla jej głównych działaczy, w tym Karola Modzelewskiego. Jak opisuje, „jedną z najważniejszych lekcji w życiu”, lekcją, którą był w stanie z tego doświadczenia, które zatoczyło go na pierwsze ponad dwa lata do więzienia, wynieść także z sal sądowych, to to, „jak heroicznego wysiłku wymaga podnoszenie się z upadku”8
 
I znów nasuwają się pytania, ciągle te pytania. 
 
Czy dziś mamy ogólny stan upadku w Polsce? Upadku nie tylko państwowego, tylko upadku nas jako mas? Jeśli tak, dlaczego nie budzi on szerszego ducha solidarnościowego, takiego milionowego? Te wyspy, które na tych zasadach działają – od związków zawodowych takich jak Inicjatywa Pracownicza (IP), gdzie solidarności o wiele więcej niż w Solidarności; jak ruch Akcja Demokracja, gdzie aktywiści Monika Matus i Marcin Koziej jako jeden z głównych swych celów stawiają, aby działać z ludźmi na wysokości oczu, mówią: „wciągać i wyciągać siebie nawzajem”; czy jak twórcy Nowego Obywatela czy Krytyki Politycznej, gdzie myśl realnie utopijna znajduje swój performatywnie-polityczny wyraz – te wyspy więc coraz bardziej się przybliżają. I rodzą być może w obliczu zagrożenia przez autorytaryzm myśl utopijną. Co, gdyby?

Myśl utopijna wydaje się konieczna – prawa strona taką myślą już dysponuje, i nią zbyt wielu przekonuje. Pisze profesor Modzelewski o Solidarności: „Pierwsza ‘Solidarność’ była największym ruchem robotniczym w historii Polski, a może i w historii Europy. Byłem już wtedy człowiekiem dojrzałym i racjonalnie myślącym, ale w moich oczach ten ruch był ucieleśnieniem mitu, w który wierzyłem od wczesnej młodości.”9 Jaka jest dziś utopia? Jak zdjąć ten działający jak klątwa podwójny uraz – stanu wojennego i roku 1989 z transformacyjnymi następstwami? Jak przywrócić na szyld Solidarności pierwotną jej treść, która przecież przesiąknięta była duchem ceniącym równość, i ją pogłębiającym? Ze spotkania z profesorem Modzelewskim wynika dla mnie właśnie to: potrzebujemy nie tylko wolności, ale i równości. 
 
Wszystko zaczyna się od myślenia”, słowa te wybrzmiewają na długo w mojej głowie, do momentu, gdy widzę zdjęcie z demonstracji dnia 18 lipca 2018 roku. Jest na nim kobieta, trzymająca pogmatwaną flagę, zlaną w jedno europejską i polską. Kobieta płacze rozpaczliwie. Uczestniczy w demonstracji przeciwko nie tylko symbolicznie ostatniemu akcie destrukcji wymiaru sprawiedliwości, który władza odsłania nam jak realny teatr w sposób bezwzględny, mimo jasnych gróźb ze strony Unii i sprzeciwu wielu ludzi w Polsce.

Kobieta płacze. Płacze twarzą. Twarz pragnąca wolności. Kobieta trzyma dalej flagę. I protestując, stoi prosto. Pisze Emmanuel Levinas: „Pragnienie i dobroć (...) zatrzymuje władzę i panowanie. Co urzeczywistnia się pozytywnie jako gotowość ofiarowania Innemu świata, który posiadam, bo tyle właśnie znaczy: być obecnym przed twarzą.”10

Twarz. Twarz Polski i nie tylko jej. Płacząca kobieta. Mam teraz tę twarz przed sobą. Tak więc myślę sobie jako myśl przedostatnia: A co gdybym sam sobie obiecał, że od dziś będę już też... Toczą swą walkę wewnętrzną stary sarmat z szablą i piłą po jednej, a młodszy nieco stoczniowiec z ołówkiem za uchem po drugiej. Rozgrywka co dzień na nowo otwarta.
Na pewno chce zrobić jedno: Podziękować filozofowi duchowemu Józefowi Tischnerowi, i wyjątkowemu, młodemu w duchu socjaliście Karolowi Modzelewskiemu – pokazali mi, Polakowi i Niemcowi na pewnym etapie wewnętrznej błąkaniny, na czym polega hamulec polski, i na czym prawdziwa polska otwarta duchowość czynu, od osobistego do wspólnotowego. No i że dodali pośrednio trochę odwagi do pisania w języku polskim – po polsku.

Tak więc: Dziękuję.

2 Józef Tischner, „Chochoł sarmackiej melancholii”, w: „Świat ludzkiej nadziei. Wybór szkiców filozoficznych 1966-1975”, Wydawnictwo Znak, Kraków 1994, str. 17.
3 Karol Modzelewski: „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”, Wydawnictwo Iskry, 2014. str. 240.
4 tamże, str. 24/25
5Patrz: Emmanuel Lévinas: „Całość i nieskończoność. Esej o zewnętrzności.” Oryg. 1961, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998.
6 Karol Modzelewski: „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”, Wydawnictwo Iskry, 2014. str. 427
7Karol Modzelewski: „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca”, Wydawnictwo Iskry, 2014. str. 240.
8 Tamże, str. 159
9 Modzelewski, str. 304
10Levinas, str. 181

---


23 luty 2018
Heroiczny nacjonalizm, bohaterska Solidarność  
Te same źródło, inny wynik – czyli dlaczego tak sporo mamy wspólnego z narodowcami z tej drugiej strony. Jan Opielka 
https://nowyobywatel.pl/2018/03/21/heroiczny-nacjonalizm-bohaterska-solidarnosc/ 

Spór polsko-izraelski trwa. Wiele mogliśmy się już w ostatnim czasie o nas i o naszej władzy dowiedzieć. O tym na przykład, że można posiadać jedną prawdę, że można prawdę skrzywić, że można za prawdę chcieć karać. I że chyba wiele jeszcze wody Wisłą popłynie, zanim granie na ludzkich emocjach i niezagojonych ranach już nie będzie popłacało politycznie – emocjach wrogości, bo do tych jak na razie prowadzi cały spór. Tak też padło wiele słów, zarzutów, usprawiedliwień, podjęto pozorne próby łagodzenia, a potem zaostrzenia. Jednak jedna z wypowiedzi – kilka miesięcy przed wybuchem tego sporu – szczególnie utkwiła mi w głowie. „Cały naród polski powinien mieć jedno wielkie drzewo Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, powiedział premier Mateusz Morawiecki 18 września 2017 r. w Warszawie z okazji wręczenia odznaczenia im. Antoniny i Jana Żabińskich. Jest ono przyznawane Polakom, które ze względów formalnych nie zostały wyróżnione przez izraelski Instytut Yad Vashem. Odznaczone zostały franciszkanki z Klasztoru Maryi, Natalia Jakoniuk z rodziną oraz pośmiertnie rodzina Jana Kawczyńskiego. Obecny wówczas wiceprzewodniczący izraelskiego Knesetu Yehiel Hilik Bar powiedział, że uroczystość zorganizowano „w głębokim podziwie i szacunku dla tych niezwykłych polskich bohaterów”.

‘Polscy bohaterowie’ a bohaterski ‘cały naród Polski’ – to jednak dwa różne ujęcia. Dlatego w wypowiedzi Morawieckiego tkwi wiele światopoglądowej treści, która odsłania sposób myślenia prawicy, czy raczej obecnej władzy, o wspólnocie, narodzie. Tkwi w niej wiele treści także o tym, dlaczego ludziom prawicy, którzy z przekonania lub z wyrachowania wchodzą w buty narodowców, niemożliwe jest przyznać, że naród to nie spójne ciało organiczne, i że dlatego nigdy całościowo nie można być z niego dumnym. Tak więc Morawiecki domaga się uznania bohaterskości całego polskiego narodu. I mimo tego, że nigdy nie było, nie ma i chyba nigdy nie będzie czegoś takiego jak nieskazitelna bohaterskość całych narodów, sama tęsknota za bohaterstwem jest istotnym zjawiskiem – i warto ją bardziej docenić.    

Wstajemy z kolan” – to jeden z fundamentalnych przekazów, jakie obecna władza kieruje do Polek i Polaków. Jak się wydaje, to także fakt tych symbolicznych i faktycznych ‘wstawań z kolan’ i, jak słusznie pisze Edwin Bendyk w ‘Polityce’, ukazanie w tym „siły i skuteczności”, przynosi PiSowi poparcie. Partia pod twardą ręką mistrza władzy Jarosława Kaczyńskiego zręcznie miesza poczucie prostowania kręgosłupów z przekierowaniem tego ważnego faktu w coraz bardziej wypukły i rozrastający się nacjonalizm. Bo wstawanie z kolan to dopiero pierwszy krok – on łączy się bezpośrednio z drugim, mianowicie z przedstawianiem ludowi, z jakim oporem to się z perspektywy władzy wiąże: ‘totalnym nie’ ze strony Unii Europejskiej, dawnych elit, sędziowskiej kasty, komunistów i złodziei, zepsutych zagranicznych mediów – i ostatnio także ze strony rządu i społeczeństwa Izraela.

Jednak polski rząd za żadną cenę w tej walce polec nie chce i nie może, bo z chorobami czasów (po)nowoczesznych walczy po staroświecku i rycersku – i bohatersko-heroicznie. To symboliczne starcie świata starych, tradycyjnych, narodowych wartości z jednej strony, a domniemanym czy rzeczywistym światem relatywizmu, ciągłych zmian, spisków nowych, negatywnie-nowoczesnych elit, przemyśle pogardy z drugiej. Szlachetni rycerze narodowi vs. zimny, lewacki, zracjonalizowany uniwersalizm i relatywizm – oto przekaz, który poprzez specyfikę polskiej historii nad Wisłą trafia na szczególnie podatny grunt. Wystarczy popatrzeć na okładki prorządowych tygodników i przeczytać kilka tekstów, aby odnaleźć takie właśnie patrzenie na świat – i na siebie.  

Wydaje się jednak, że ten czynnik pragnienia heroizmu jest nieco niedoceniony przez oponentów PiSu, gdy analizujemy powody tak silnego poparcia tej władzy. Bo dążenie do heroizmu i bohaterstwa, które ukazują się w faktycznej czy domniemanej gotowości do szeroko pojętej walki – a nawet do śmierci – jest u swych źródeł wzniosłą zasadą. Co więcej, jest potrzebą człowieka. Głębokim źródłem tego poczucia jest dążenie i tęsknota do realizacji we własnym życiu czegoś, co jest większe niż dotychczasowe Ja (lub też My) i otaczające nas środowisko i społeczeństwo. To dążenie w swojej czystszej, nienarodowej postaci także zawiera gotowość do heroizmu – i do obrony nie tyle własnego narodu, lecz ludzi i wartości niezależnie od mojej czy jego narodowości.

Natomiast nacjonalizm przekierowuje to dążenie i tę tęsknotę za bohaterstwem wyłącznie w stronę narodu. To zaś zawsze prowadzi do wrogości, ponieważ narody w swych dzisiejszych kształtach (i granicach) powstały z wrogości, walki i wojen. Bodajże wszystkie dzisiejsze granice państw są wynikiem mniejszych lub większych konfliktów. Dlatego też tak śmiały jest projekt Unii Europejskiej, która w odległej perspektywie mogłaby się stać faktycznym detonatorem granic narodowych, nie tylko tych kapitałowych – i dlatego też tak silny, i zrozumiały, opór PiSu i pokrewnych ugrupowań w Polsce i innych krajach wobec jakiegokolwiek oddawania suwerennej władzy na rzecz Brukseli. Oddanie choćby części ledwo co odzyskanej suwerenności podważa samą istotę, sam sens istnienia wszelkich narodowych czy narodowo-konserwatywnych formacji.

A więc trzeba bohatersko walczyć. Oto przekaz naszej władzy kierowany do wszystkich tych wśród nas, dla których w naszych nowych, wspaniałych światach postmodernistycznych wiele istotnych spraw – odwaga, bohaterskość, wzniosły tragizm – pozostaje niezrealizowanych, ponieważ pływamy w światach płytkiej konsumpcji, bezkierunkowego pędu materialistycznego, utraty poczucia autentycznej wspólnoty. Postmodernizm w swej mainstreamowej wersji nie uznaje bohaterskości albo w ogóle, albo się z niej śmieje – jest to śmiech racjonalizmu, który drwi z romantyzmu. Jednak w Polsce romantyzm mesjanistyczny, czy też romantyczny mesjanizm, ma się, inaczej niż choćby w krajach Zachodu, całkiem dobrze. Nad Wisłą jest on silnie powiązany z doświadczeniem okupacji, niewoli, walki i wojen – i interpretacji tego wszystkiego. Jak pisał rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew, romantyczna idealizacja wojny wiąże się z kultem heroizmu i bohaterów. Kult bohaterów jest antyczny, ma korzenie grecko-rzymskie. W świecie chrześcijańskim przekształcił się w rycerskość. W cywilizacjach burżuazyjnych rycerskość zanika, jednak w dalszym ciągu wielkość wiąże się z wojną.”

Ta idealizacja wojny i walki powiązana jest z wyobrażonym podziałem świata według sztywnych granic: czarne/białe, przyjaciel/wróg, sprawca/ofiara, Polak/Niemiec itd., czyli domniemanie czyste i jednoznaczne kryteria i postacie. Bohaterowie są w takiej perspektywie jednoznacznie bohaterami, herosami, ludźmi odważnymi, mądrymi, archaiczno-romantycznymi – ale w żadnym bądź razie nie mogą nosić poważnej skazy, bo to prowadzi całą tą sztywną koncepcję ad absurdum. Dlatego też choćby nowemu kultowi żołnierzy wyklętych towarzyszy romantyzowanie ich walk przy jednoczesnej niemożności propagatorów tego kultu do uznania faktu, że tzw. wyklęci mogli być jednocześnie sprawcami niepojętych zbrodni.     
Wspomniany Bierdiajew pisze dalej, że wojna jako zjawisko światowe bierze się z tego, że brakuje wystarczających sił ducha. Ludzie nie wierzą w moc ducha, wierzą jedynie w ducha siły. Zamiast postrzegać cel w życiu duchowym i kulturze, postrzegają go w państwie i we wzroście potęgi. Cele życia zostały zastąpione przez środki życia.” Przy czym określenie „życie duchowe” wcale nie musi być tożsame z wierzeniami lub religią, ale także ze zwykłym niezwykłym duchem” ziemskim.
Takim duchem” wypełniona była pierwsza polska Solidarność. Wielki ruch Solidarności rósł w pewnym momencie faktycznie samoistnie, duch solidarności w konkretnej sytuacji polityczno-społecznej łączył ludzi i przy tym łączeniu każdorazowo się wzmacniał i poszerzał – dopóki nie został zduszony najpierw przez władzę Wojskowej Rady Ocalenia Narodu, a później, po ponownej legalizacji, przynajmniej częściowo skorumpowany został przez zwykłą, odwieczną chęć władzy, którą coraz więcej głównych aktywistów tego ruchu stawiała ponad ducha i treść solidarności. Duch tej pierwotnej Solidarności w pewnym sensie został spaczony i wykorzystany do dojścia i wstępu do polityki władzy. Potwierdzenie tego znajdziemy choćby patrząc, ile ze słynnych 21 postulatów z 1980 roku zostało zrealizowanych już po 1089 r., lub czy w ogóle podjęto autentyczną próbę ich realizacji. Tym samym, wraz ze zbanalizowaniem wzniosłego ducha solidarności i przekształceniem go w postać dość zwykłego instrumentu polityki – dlatego późniejsze podziały pierwotnie dość jednolitego ruchu – utraciła się też bohaterskość, która cechowała ten ruch. I która cechowała tak wielu odważnych kobiet i mężczyzn, gotowych do niebywałego ryzyka, poświęcenia i solidarnej walki o wyższe ideały.  

Czasy się zmieniły, jednak dążenie do bohaterskości w imieniu wyższych wartości niż te, według których dziś głównie żyjemy, pozostaje ludzkim pragnieniem. Źródło, które leży u początku tego myślenia, tego głębokiego pragnienia, nie jest ani błędne, ani złe. Natomiast niebezpiecznym błędem i niebezpieczeństwem nacjonalistycznych idei heroizmu i bohaterstwa jest fałszywe ukierunkowanie tego ludzkiego pragnienia. Nacjonalizm wpierw zawłaszcza wzniosłe uczucie dążenia każdego człowieka do przeżycia siebie i życia stricte zdefiniowanej wspólnoty jako czegoś większego i dziejowo znaczącego, a potem przekierowuje te uczucia na przerysowaną, przecenioną i w dużej mierze skonstruowaną tożsamość grupową, która – i tu jej zasadniczy błąd – wyklucza na podstawie tworzenia własnej grupy według czynnika będącego domniemanie organiczną całością-jednością: narodu. Żeby taka idea narodu była przekonująca (jak dla wielu ta PiSowska), musi nadać narodowi cechy nad wyraz pozytywne, odpowiadające na pragnienia ludzkie – jedną z tych cech jest właśnie bohaterskość narodowa. Dlatego obecny rząd, trzymając się tej logiki, nie może odejść od swojej wersji historii Polski i Polaków, czy to jest kompleksowa historia Polaków i Żydów (którzy także byli Polakami) czy są to inny istotne karty przeszłości ludzi, którzy niegdyś zamieszkiwali, działali, żyli i umierali w zmieniających się granicach naszego kraju.    

Istnieją jednak i mogą istnieć społeczności, grupy ludzi i także jednostki, które realizują tę wzniosłą ideę bohaterskości i heroizmu na innych, z zasady bezgranicznych polach, i dlatego też z zasady nie wykluczają, tylko tendencyjnie wkluczają innego. Taką w 1980 r. powstałą unikatową społecznością była Solidarność przez duże S, która zmaterializowała treść zawartą w  solidarności pisanej przez małe s. A solidarność zasadniczo, już poprzez swoje etymologiczne źródło, nie wyklucza. Solidarność jest sama w sobie czynnikiem eliminującym granice międzyludzkie oraz nacjonalizm, solidarność tym samym sama z siebie pomniejsza znaczenie narodowości – znamienne jest, jak wiele sympatii i konkretnej pomocy płynęło do Polski od konkretnych osób i grup ludzi z krajów zza żelaznej kurtyny. Czyli od systemowego, także narodowego wroga.

Przy czym solidarność wcale nie jest bezgraniczna i taką być nie może wobec każdego, bo to wcześniej czy później zgubne. Solidarność wobec jednostki czy grupy ludzi jest uwarunkowana tym, czy te jednostki lub grupy przyjmują tę solidarność i również są solidarni – to jedyne kryterium możliwego współuczestnictwa czy wykluczenia. Ale właśnie z tego powodu solidarność jest bardzo kruchym ciałem, i wymaga od każdego zaangażowanego i każdej zaangażowanej nieustannego wysiłku i pracy z sobą samym i z innymi. Na dodatek wspólnotowa solidarność to praca zawsze jak równa z równym i z równymi, bez faktycznej hierarchii, tylko w przestrzeni płynnej komunikacji, dialogu i koordynacji działania. I także heroizmu, który przystaje swym czasom. 

Prawdziwa Solidarność przez duże S – światowo unikatowa – której duch zaistniał w Polsce blisko cztery dekady temu, zrodziła wielu bohaterów. W opowiadaniach i historiach tych bohaterów i bohaterek – i nie waham się ich tak właśnie nazwać – zawsze czuję ducha tych czasów, tej spontanicznej, improwizowanej, pobudzającej energii, szczególnie w pierwszych tygodniach i miesiącach wokół sierpnia 1980 r. Relacje te także sprawiają wrażenie, że ta pierwotna Solidarność była rządzona, a raczej rządziła i rozwijała się, kreatywną anarchią. Dlatego też żadna z dzisiejszych partii opozycyjnych nie wznieciła i nie wznieca nowej solidarności przez duże S, bo poza swym brakiem pomysłów i śmiałych wizji jest uwiązana w struktury, które nie dopuszczają anarchii niezbędnej do wskrzeszenia czegoś większego. Także progresywnym ugrupowaniom jak choćby partii Razem daleko jest do tego ducha. Pięć „propozycji” wysuniętych przez Razem w styczniu br. pod tytułem „inna polityka jest możliwa” – złagodzenie ustawy aborcyjnej, skrócenie tygodnia pracy do 35 godzin, wprowadzenie związków partnerskich i równości małżeńskiej, bezpłatne miejsce w żłobku i przedszkolu dla każdego dziecka, ograniczenie pensji poselskich – to, oprócz ostatniego, słuszne postulaty. One są postępowe, sensowne, potrzebne – do rozpalenia umysłów, do wskrzeszenia ducha nowej solidarności, się raczej nie nadają. Nie wzbudzą twórczej, solidarnościowej anarchii.    

Prawdziwa twórcza anarchia bowiem, wbrew potocznemu myśleniu, wymaga ogromnych pokładów pracy, energii – i właśnie szczyptę niepragmatycznego heroizmu. Wskrzeszenie i, co trudniejsze, utrzymanie tak pojętej aktywności i działania w starciu z kontrahentem – czy to była władza komunistyczna w 1980 r., czy dziś władza niebywałego prawa i skrzywionej sprawiedliwości – jest szalenie wymagające. W naszych cyfrowo-ustrukturyzowanych światach istnieje przeogromny potencjał na znacznie potężniejszą, solidarnościową anarchię, ale go w pełni nie wykorzystujemy. I to zarówno na poziomie osobowym, co zawsze jest początkiem, i we współpracy z innymi. Nie realizujemy tego potencjału w pełni być może dlatego, że brakuje nam nie tylko faktycznej realizacji siostrzeństwa i braterstwa – ale i liczniejszego spełnienia bohaterstwa, które w przekrzywionej, opisanej wyżej formie dostrzec możemy po tej domniemanie drugiej, coraz bardziej radykalizującej i nacjonalizującej się stronie polskiego społeczeństwa.

Jednak wszystkie te zrywy i protesty obywatelskie, choćby przeciwko zaostrzaniu prawa aborcyjnego, przeciw zagarnianiu wymiaru sprawiedliwości, przeciw nowej fali nacjonalizmu, napawają nadzieją, że tkwi w społeczeństwie potencjał na starą, nową solidarność – bo pojawiają się bohaterki i bohaterowie, gotowi do podjęcia ryzyka, stawiający twarzą w twarz choćby z tymi bądź co bądź nieobliczalnymi, niebezpiecznymi narodowcami, zmanipulowanymi przez fałszywych proroków, a także zranionymi życiem, jego tragizmem i niesprawiedliwościami, które nie są nieuniknione.       

Tym samym wracamy do punktu wyjścia. Korzenie heroizmu i bohaterstwa cechują zarówno solidarność, jak i nacjonalizm – ten ostatni w wersji, której aktualnie jesteśmy świadkami. Być może powinniśmy dostrzec tę wzniosłą, choć skrzywioną tęsknotę za heroizmem w słowach i działaniach tych, od których się faktycznie czy pozornie tak mocno różnimy, od których się zbyt mocno odcinamy. Odliczając manipulujących cyników władzy, którzy świadomie i z wyrachowaniem wykorzystują ten element heroizmu do swej gry o trony i korony, pozostanie nam sporo osób z tego innego obozu” – z którymi zadziwiająco dużo dzielimy. I którym być może bliżej do solidarności, aniżeli do błędnego nacjonalizmu.

--

Komentarze

Popularne posty z tego bloga