sounds
Maj 2020
kwiecień 2020
...
Well now what can a poor boy do
Except to sing for a rock n' roll band?
'Cause in sleepy London town
There's just no place for a street fighting man.
Your rights abused
Your views refused
They manipulate and threaten
With terror as a weapon
Scare you till you're stupefied
Wear you down until you're on their side
Where's the revolution
Come on people, You're letting me down
listopad 2019
///
Nie zależy ci na muzyce, prawda?
Każdy, kto czuje pociąg do muzykalności lub muzycznej kreacji, ale myśli, że z jakiegokolwiek powodu nie nadaje się do niej, powinien wziąć sobie do serca myśl kompozytora Philippe'a Manoury'ego. „Muzyka powstaje tam, gdzie ktoś jest gotowy ją przyjąć.” Każda dusza ludzka, zanurzona w nieskończoności sfer, oferuje na to wystarczająco dużo miejsca. I czas.
Przejście
z dźwięku VII do VIII
W
muzyce istnieje coś takiego jak „dźwięk prowadzący”, zwany
również „nutą charakterystyczną”. Jest to VII dźwięk gamy
diatonicznej – gamy te w swojej durowej i mollowej wersji stanowią
podstawę muzyki europejskiej. Tak więc VII dźwięk prowadzący
„charakteryzuje się dążeniem do dźwięku zasadniczego
(toniki), odległego o pół tonu wyżej, np. w gamie C-dur h dąży
do c, czyli do dźwięku VIII, który jest powtórzeniem dźwięku
zasadniczego, o oktawę wyżej.” 1
To wyjaśnienie muzykologa Janusza Ekierta brzmi jak zwykły opis
zjawiska muzycznego, jak techniczna definicja logiki dźwiękowej,
jak mniej lub bardziej wilgotna teoria. Tymczasem przejście z VII do
VIII dźwięku, jego ciążenie i dążenie, jest niczym lustro życia
– to dążenie jest podstawowym ruchem życia człowieka.
Rozpoczyna się ono, jako życie nagie, na niskim c – w swym
unikalnym początku, w narodzinach z nicości, niektórzy powiedzą:
w głębi Boga. Przez całe swoje życie człowiek, świadomie czy
nie, dąży do wysokiego c, które jest 'powtórzeniem dźwięku
zasadniczego', ale o oktawę, ósemkę, wyżej. W ósemce pętla
się domyka w formie bez-początkowej. Jednak osiągnięcie tego
podwyższonego dźwięku zasadniczego w życiu nie jest aktem
jednorazowym, i nie następuje wyłącznie u kresu życia. Przejście
dźwięku prowadzącego do dźwięku zasadniczego – to zatem
wykonanie, dokończenie ciężkiego zadania, sprostanie bolesnej
próbie, pokonanie czy ominięcie słabo widocznej bariery,
zintegrowanie własnego starego zła w nowe pełniejsze ja. Na
wysokości VII dźwięku to zadanie, lub: te zadania, osiągają
swoje apogeum, waży się tutaj los bohatera – sprostanie czy
porażka, wszystko albo nic, być czy nie być. Przejście do
wysokiego c jest pożądane, konieczne, wskazane. „Melodia
zatrzymana na dźwięku prowadzącym stwarza wrażenie urwania frazy,
zawieszenia, niepokoju”, pisze Janusz Ekiert. Niepokój
niedokonania, niepełności, wahania, decydującej fazy walki.
Natomiast „przejście z dźwięku prowadzącego na dźwięk
zasadniczy wywołuje wrażenie zakończenia, spokoju.”
Dźwięk
prowadzący, niepokój, dążenie, zakończenie, oktawa. Po raz
kolejny utwierdzam się w niejasnym, pociągającym przekonaniu: Bez
muzyki życie jest nieznośne. I nie do przejścia. Nie do zagrania.
1 Encyklopedia
Bliżej Muzyki, str. 118.
kwiecień 2020
Testament.
Upomnienie. Opary mgły.
Bob
Dylan opublikował łabędzi
śpiew Starych Czasów. Utwór „Murder Most Wanted” rozpościera
się szeroko i wysoko, przez 17 długich minut traktuje o
zamordowaniu Kennedy'ego, cezurze, o potędze muzyki – i o
wszystkim, co dziś niewidoczne, co jednak kryzys wywołany
koronawirusem uświadomi nam prędzej, niż moglibyśmy chcieć.
Tekst:
Jan Opielka
Nie
chodzi o długość, o wkład pracy, o spontanicznego ducha. Może
chodzi o znaczenie. „Jak długo zajęło
ci napisanie piosenki 'Hallelujah'?”,
spytał w 1983 roku, lub też rok później, piosenkarz piosenkarzy
Bob Dylan poetę piosenkarzy Leonarda Cohena. Ten odpowiedział:
„Trzy lata.”
A jak długo, wspominał lata później zmarły w 2016 roku Cohen,
„jak długo ty pisałeś kawałek 'I
and I'?” Dylan: „15 minut.”
Przez
osiem lat, od 2012 roku, Bob Dylan nie napisał własnych piosenek.
Cisza
na opustoszałej sali.
Przez
osiem lat Dylan napisał ich prawdopodobnie sto. Sto plus. Jednak
żadnej z nich nie opublikował. Jako zawsze młody człowiek, wolał
podróżować po świecie, śpiewał i grał, w połyskujących
metropoliach i na mało widocznych peryferiach, swoją „niekończącą
się trasę”, sięgając przy tym do własnego pulsującego
repertuaru składającego się z około 1000 kawałków i
niezliczonych cudzych. Niekończąca się podróż w maszynowni
muzyki i poezji, bez początku, bez celu ostatecznego, bez „kierunku
do domu”, jak śpiewa w jednej z najbardziej znanych piosenek.
Podróż napędzana paliwem czystym, śpiewanie do samego końca jako
część umowy z „naczelnym dowodzącym w świecie, którego nie
jesteśmy w stanie zobaczyć”, jak mówił w jednym z wywiadów.
Zasiewał Dylan na świecie, na żywo i nieustannie, dźwiękowe
sadzonki, wydobyte i napisane w przebiegu niemalże sześciu dekad.
Nagle ten zasiew został gwałtownie przerwany. Koronawirus
nie zatrzymuje się przed nikim. Dla człowieka, który w
swoim życiu prawdopodobnie więcej słów wyśpiewał w wierszach i
melodiach, aniżeli wypowiedział w prozie życia codziennego, ten
postój to nie lada wyzwanie.
78-letni
Dylan nie byłby jednak sobą, gdyby dopuścił,
by zewnętrzne wydarzenia odebrały mu zdolność do wnikania w
świat, gdyby nie dodał własnej niebieskiej nuty dźwiękowej do
rzeczywistości, która się właśnie
radykalnie zmienia. Dlatego
26 marca tego roku z przytupem i ponownie
zaznaczył swoją obecność na styku
kultury i tajemnicy, muzyki i polityki. Tego dnia,
nieoczekiwanie, wydał piosenkę – trwająca
niemal 17 minut elegia jest
najdłuższym utworem w jego
karierze, dłuższym niż alegoryczny
strumień świadomości „Desolation Row“ z
1965 roku, czy „Highlands“,
przez które wędrował ponad 30 lat później,
a które wówczas, u schyłku XX wieku, były „jak
na ten moment
wystarczająco dobre“, jako miejsce tęsknoty i przeznaczenia.
Bruce
Springsteeen, wprowadzając Dylana pod koniec lat 1980tych do
„Rock'n'Roll Hall of Fame”, powiedział: „Tak
samo jak Elvis uwolnił nasze ciała, tak Bob Dylan uwolnił nasze
umysły.”
Jako
oryginalne muzyczne kreacje istnieją piosenki, które przychodzą i
odchodzą; istnieją takie, które przychodzą i zostają; i takie,
które zawsze już były, ale nie zostały wydobyte, nie zostały
napisane, nie zostały zagrane i wysłuchane. Utwór, o którym tutaj
mowa, „Murder Most Foul”, należy do kategorii ostatniej. Kawałek
ten wyczekiwał swego wydobycia, czekał cierpliwie na swój czas;
teraz, gdy topnieją lodowce Highlands i innych byłych przestrzeni
trwałych; teraz, gdy zdaje się ujawniać 2020 zima śmierci –
utwór czekał na swojego mistrza, mistrza nieustannej niespodzianki,
nieustannego odnajdywania siebie na nowo. „Murder
Most Foul“ to
cytat z „Hamleta“ Williama Shakespeare'a, wielkiej sztuki
światowej literatury, która jako jedna z nielicznych
zdaje się wykraczać poza dobro i zło. „Słowa
w dramatach Shakespeare'a
miały być wykonywane na scenie, tak jak liryzm piosenek ma być
śpiewany, a nie czytany na papierze“,
mówił Dylan w swojej przemowie noblowskiej, nagranej
w 2017 roku, kilka miesięcy po otrzymaniu literackiej nagrody
Nobla.
„Murder
Most Foul” to poetycka rozprawa z zamordowaniem John F. Kennedy'ego
ponad pół wieku temu. Ale i więcej: to także wniknięcie w
amerykańską, w zachodnią kulturę i historię, począwszy od tego
słonecznego, listopadowego dnia 1963 roku w Dallas/Texas. To
wreszcie także przestroga przed tym, co dzieje się na naszych
oczach, przez koronawirusa do góry nogami postawiony świat. The
times, they're a'changing. „Nadchodzą
nowe czasy”, pisze na początku kwietnia Olga Tokarczuk w
gościnnym eseju dla niemieckiego dziennika „Frankfurter Allgemeine
Zeitung”. „Na
naszych oczach rozwiewa się jak dym paradygmat cywilizacyjny, który
nas kształtował przez ostatnie dwieście lat: że jesteśmy panami
stworzenia, możemy wszystko i świat należy do nas.“
Zamordowanie
Kennedy'ego jako osobliwość i symbol
I
podobnie jak to załamanie, jak ten nieustający wstrząs spowodowany
niewidzialnym morderczym straszydłem, tak i „Murder Most Foul”
spadł niczym z nieba, utwór nie jest zwiastunem albumu, nie był
zapowiadany. Ta piosenka więc, pilna, nagła, niepokojąca, a
zarazem otwierająca nowe drzwi piosenka, odsłania się niczym
muzyczno-liryczny kalejdoskop, niczym dramatyczna scena teatru
historii.
President
Kennedy was a-ridin' high
Good day to be livin' and a good day to die
Being led to the slaughter like a sacrificial lamb
He said, "Wait a minute, boys, you know who I am?"
"Of course we do. We know who you are."
Then they blew off his head while he was still in the car
Good day to be livin' and a good day to die
Being led to the slaughter like a sacrificial lamb
He said, "Wait a minute, boys, you know who I am?"
"Of course we do. We know who you are."
Then they blew off his head while he was still in the car
Na
pierwszym planie, w warstwie bezpośredniej oczywistości, utwór
zdaje się dotyczyć niemal wyłącznie zamordowania Kennedy'ego,
które już wtedy wstrząsnęło 22-letnim wówczas
Dylanem, wschodzącą, osobliwą gwiazdą
folku i piosenki politycznej. Jednak Dylan do dziś nic na ten temat
nie publikował, przynajmniej: nic bezpośredniego. Teraz, w historii
'Murder Most Foul', piosenkarz uderza prosto z mostu, uraża, później
meandruje, postrzępia, zmienia horyzont czasowy, styl
narracji. Sam zamach jest mglisty, niejasny, nierozwiązany,
przynajmniej poetycko – a kto może powiedzieć o wierszach Dylana,
co ten myśli realnie, a co poetycko, gdzie jest granica między
poezją a myślą racjonalną, jeśli granica ta w ogóle istnieje.
Pieśń ta jest na wskroś polityczna, zdaje się być wypowiedzią
na temat długiego nowego dnia, który rozpoczął się i
jednocześnie się skończył niemal 57 lat temu. Jego odpowiedź
jest myślą dotkniętą zejściem, pieśnią żegnającą Stary
Świat.
I
said the soul of a nation been torn away
And it's beginning to go into a slow decay
And that it's 36 hours past Judgment Day
And it's beginning to go into a slow decay
And that it's 36 hours past Judgment Day
Dylan
śpiewa i recytuje „Murder Most Foul” częściami tak
bezpośrednio, niemal dokumentarnie, jak rzadko kiedy. Jest przecież
mistrzem „utrzymywania spraw w stanie mglistym”, o czym
śpiewa Joan Baez w swoim hołdzie dla miłości obu. W „Murder
Most Foul” Dylan nie sugeruje mgliście, ale mówi wprost:
zamordowanie Kennedy'ego?
„Greatest
magic trick ever under the sun
Perfectly
executed, skillfully done.“
'Oni'
to zrobili, oni zamordowali Kennedy'ego, zamordowali 'duszę narodu'?
Kim są 'oni”? Nie, to nie nowa teoria spiskowa. Rzeczywistość
jest bardziej złożona aniżeli teoria spiskowa, każda
rzeczywistość wydarzeń zawiera więcej złożoności i treści,
aniżeli mogłaby pomieścić teoria. „Za
dużo wierzymy, za mało opowiadamy”,
śpiewa nieznany w Polsce niemiecki muzyk Herbert Grönemeyer.
Czy wierzysz, że
Lee Harvey Oswald to uczynił, sam? Gdyby postawić takie pytanie
Dylanowi, odpowiedziałby bodajże w sposób, którego nikt by nie
oczekiwał, na dodatek za każdym razem powiedziałby coś innego. W
każdym bądź razie nie odpowiedziałby bezpośrednio. „Gdybym
zareagował bardziej wrażliwie, napisałbym o tym piosenkę, czyż
nie?” mówił w
1971 r., zapytany o to, czy zamordowanie Kennedy'ego nim wstrząsnęło.
Odwiedził miejsce
zbrodni kilka razy, malował potem portrety domniemanego mordercy,
Harveya Oswalda, jak i zabójcy Oswalda, Jacka Ruby'ego. Osiem lat
temu obrazy zostały wystawione, niektórzy znawcy Dylana datują
powstanie utworu „Murder Most Foul” na ten właśnie czas, gdy
ukazał się również ostatni dotychczas album z oryginalnymi
utworami Dylana – „Tempest”, 'burza', nawiązująca do
ostatniej sztuki Shakespeare'a o tej samej nazwie, i zawierający
14-minutową piosenkę: o burzy, o zatonięciu Titanica 100 lat temu.
Kiedykolwiek
'Murder Most Foul' by nie powstał: już dziś rozwija subtelną
ponadczasowość, która cechuje największe utwory Dylana.
Oszczędna, delikatna instrumentalizacja piosenki, smyczki i pianino,
w tle niemal niesłyszalna perkusja, lekkość harmonijna
powracającego motywu akordów, ukazujących powściągliwość i
ciągły ruch krążący, wokal poruszający się na wąskiej linii
między recytacją a śpiewem – wszystko to tworzy tło dla
wierszy, które niebawem będą cytowane przez innych, zapożyczane
do oddziaływania w innych sferach twórczych.
„Freedom,
oh freedom. Freedom from need
I hate to tell you, mister, but only dead men are free“
I hate to tell you, mister, but only dead men are free“
Przez
całość utworu niejasne pozostaje, kto jest narratorem,
opowiadającym, a kto 'opowiedzianym'. Raz to osoba trzecia, raz:
właśnie umierający Kennedy, który zdaje się błąkać gdzieś
pomiędzy, między światem doczesnym a tamtym. Ten zmieniający się
narrator wzywa legendarnego amerykańskiego DJ'a Wolfmana Jacka, aby
ten zagrał mu piosenki, a także kilka scen filmowych. Ale
szczególnie: wiele piosenek. Poznał je za czasu życia, czy też
później, pośmiertnie, bowiem kilka z nich przeniknie przez uszy
świata dopiero po 1963 r.
„Only the good die young” Billy'ego
Joela,
„Don't let me be misunderstood” w
wykonaniu Nina Simone czy też The Animals, Sonata Księżycowa w
F-Dur Beethovena, i jeszcze sześć tuzinów więcej.
'Play it to me, play it to me',
powtarzane przez Dylana w kółko, brzmi jak ostatnie życzenie
umierającego przed finałowym odejściem, jak mantra, jak stęsknione
błaganie o muzyczne antidotum, o ratującą życie szczepionkę, o
uzdrawiającą, otwierającą terapię kulturową w czasach
absolutnego zamykania się. Lock down, lock dead. Zabójstwo jako
ultymatywne zamknięcie. „Murder
Most Foul” jest,
w całej swej zawiłości, rozgałęzieniu, w swoich zazębiających
się odnośnikach, nawiązaniach i aluzjach, nie do uchwycenia – i
właśnie dlatego jest wyrazem, jest odbiciem rzeczywistości świata,
którą przeżywamy dziś jeszcze bardziej niż, dosłownie, chwilę
temu: nie jesteśmy w stanie całkowicie pojąć, co się na naszych
oczach dzieje, mimo że wszystko dzieje się na żywo, bezgranicznie,
wszędzie. Możemy zaledwie spróbować zrozumieć, opowiadając i
słuchając historie, wsłuchując się w nie, dyskutując o nich,
czytając je, pisząc, żyjąc – na odosobnieniu i wspólnie.
The
day they blew out the brains of the king
Thousands were watching; no one saw a thing
It happened so quickly, so quick, by surprise
Right there in front of everyone's eyes
Thousands were watching; no one saw a thing
It happened so quickly, so quick, by surprise
Right there in front of everyone's eyes
(…)
„The
day that they killed him, someone said to me, Son,
The age of the Antichrist has only begun.“
The age of the Antichrist has only begun.“
Od
kilku lat Dylan jest twarzą czy też właścicielem marki whisky o
nazwie „Heaven's Gate”. Czy chodzi mu o pieniądze? Ostentacyjne
bluźnierstwo? Sztuka, którą Dylan opanował bodajże najwnikliwiej
ze wszystkich żyjących (i większości nieżyjących już) twórców,
to kamuflaż, to wyprowadzanie na mylne
drogi, okazujące
to całkowicie inne, to doprowadzanie do wewnętrznego ruchu głowy,
na lewo i na prawo.
„Murder
Most Foul” zwieńczają słowa:
Play
„Love Me Or Leave Me“ by the great Bud Powell
Play „The Blood-stained Banner“, play „Murder Most Foul”.
Play „The Blood-stained Banner“, play „Murder Most Foul”.
Mistyczny
trójkąt, złożony z pragłębin dźwięku fortepianu (pianista Bud
Powell), krwawego tańca amerykańskiej wojny domowej ('blood-stained
banner' to trzecia i ostatnia flaga sił skonfederowanych
podczas wojny
secesyjnej lat 1861-65) i 'Murder Most
Foul', archaicznego, archetypowego aktu z dzieła Shakespeare'a – i
jego kontynuacji w utworze, w utworach Dylana. „Śpiewaj
przeze mnie, oh muzo, i przeze mnie – opowiedz historię”,
mówi Dylan na zakończenie swej mowy noblowskiej, cytując Homera,
ojca poezji epickiej. Pisze muzyk Nick Cave, pięknie i boleśnie, że
być może po największą, ukrytą wartość i zawartość 'Murder
Most Foul' jesteśmy w stanie sięgnąć
tylko będąc w pewnym osobliwym stanie ducha. „Mówię
to
nie
tylko
w
świetle
nowego
koronawirusa,
ale raczej,
że jest
to
wymowny
sposób
na prowadzenie
życia
i
docenianie
tu
i
teraz,
poprzez delektowanie
się
nim,
jakby to
był
ostatni
raz.
Napić się
z
przyjacielem,
jakby to
było
ostatni
raz,
zjeść z
rodziną,
jakby to
było
ostatni
raz,
przeczytać dziecku,
jakby to
było
ostatni
raz,
albo rzeczywiście
usiąść
w
kuchni,
słuchając nowej
piosenki
Boba
Dylana,
jakby to
było
ostatni
raz.”
Historia
'Murder Most Foul'
– wielka historia, opowiadająca nasze czasy, treścią sięgająca
dekady wstecz – otwiera nowy horyzont widzenia i czucia, nowe
horyzonty. Są pożądane, są konieczne, abyśmy mogli doznać
choćby namiastkę przeczucia tego, co jest – i co się właśnie
ze światem dzieje. „Stay safe,
stay observant, and may God be with you”,
napisał Dylan w krótkim komentarzu towarzyszącym publikacji
utworu. „Bądźcie bezpieczni,
bądźcie czujni, i niechaj Bóg będzie z Wami.”
To żadna gra, więc: 'Play it
to me',
wciąż i wciąż, i wciąż na nowo, aby się nie powtórzyło,
'Murder Most Foul'.
Bo jest inaczej, aniżeli myślisz.
PS:
Trzy tygodnie później równie nieoczekiwanie ukazała się druga
nowa piosenka. „I contain multitudes”, 'Zawieram
mnogości'. Brzmi niejako jak tłumaczenie, oczywiście z
przymrużeniem oka, kim jest ten, który tutaj pisze i śpiewa – i
brzmi jak zdjęcie ciężaru z „Murder Most Foul”.
I'll
play Beethoven's sonatas,
and
Chopin's preludes
I contain multitudes
I contain multitudes
Cały
Dylan, czyli: wszystko zostaje inne.
...
Willst
Du
überzeugen, sag' es nicht direkt
Von
Jan Opielka
Wendezeiten,
Umbruchzeiten. Die Zeiten ändern sich, die Menschen ändern sich.
Beide, Zeit und Mensch, brauchen die Welt sukzessive auf, ohne den
Weltkonsum, die Weltzerstörung, adäquat zu kompensieren. Zu viel
System, zu viel Material, zu viel Ich, zu
viel: Mein!; zu wenig
gemeinsames Sein. Es fehlt Stille,
die in diese
Realität fiele, um sie zu durchdringen, Bewusstsein zu schaffen, das
emphatisch zart erkennt, das radikal verändern will. Mit
dem Wissen, das radikale Veränderung
tausendfach mehr kostet, als angenommen, und ein eigenes Scheitern in
sich trägt.
'Come
gather ’round people wherever you roam
And admit that the waters around you have grown'
And admit that the waters around you have grown'
…
Then
you better start swimmin’ or you’ll sink like a stone
For the times they are a-changin’
For the times they are a-changin’
(B.
Dylan: The Times They are A-Changin')
Sang
vor über einem halben Jahrhundert, und singt auch heute noch, der
Meister des Song, Bob Dylan. Die Welt gerät aus den Fugen, die
Gewässerpegel, sie steigen unaufhörlich,
unbarmherzig. Und die Menschen, vor allem: die jungen Menschen, sie
protestieren dagegen an. Sie skandieren, sie skandieren zu Tausenden,
inzwischen gar zu Millionen, an allen Enden des Globus'. Skandieren
ist eine rudimentäre Form der Musik, des Rhythmus, und dieser ist
Taktgeber, Schrittmacher von Kopf und von Herz. Musik schleudert
heraus aus dem Takt des Alltags, dessen Rhythmen Algorhythmen
sind, und sie bedeuten Kontrolle, Kälte, maschinelle Taktung,
Effizienz, Zeitmanagement. Die Musik kann den Sieg des Zeit-Regimes
zumindest aufbrechen, kann subtil vermitteln, dass Politik nicht auf
einen engen Horizont zu reduzieren ist, sondern auf die lange Dauer.
„Die Zeit ist kurz, die Kunst ist lang“, heißt es. Und die
Musik, obgleich sie immer verklingen muss, währt fort – ist
Instrument des möglichen Aufruhrs, des Nicht-Hinnehmens.
Well now what can a poor boy do
Except to sing for a rock n' roll band?
'Cause in sleepy London town
There's just no place for a street fighting man.
(M.
Jagger/K. Richards: Street Fighting Man)
Die
armen Jungs, die Rolling Stones – war, ist ihr Rock politisch? Ist
diese Musik, und die ihr nahestehende, politische Musik? Oder ist es
kommerzialisierte, aufruhrunterdrückende Pop-Art? Bringt Musik,
bringt diese Musik – Steine ins Rollen?
Schon
die Bauernkriege im 16. Jahrhundert kannten Protestsongs. Und im 19.
Jahrhundert, jenem, das die Weichen stellte des industrialisierten
Heute, waren es nicht nur Beethoven, der mit seiner revolutionären
Musik der Revolution der Gesellschaft das klangliche Fundament
verleihen wollte, oder Richard Wagner, der den Mythos vollends in die
politische Sphäre einimpfte. Es waren auch Arbeiter, welche gegen
Ausbeutung sangen,
Dem
Morgenrot entgegen,
ihr Kampfgenossen all!
Bald siegt ihr allerwegen,
bald weicht der Feinde Wall!
ihr Kampfgenossen all!
Bald siegt ihr allerwegen,
bald weicht der Feinde Wall!
Gegen:
Machtmissbrauch, Diktatur, Ausbeutung. Macht Musik das kaputt, was
den Menschen kaputt macht? Sollte sie das überhaupt? Kann Musik
wirksamer Protest sein? Für: Menschenrechte, Würde, Freiheit? Nein,
verändern können sie wohl nicht: die Musik, das Singen, das Tanzen.
Doch zumindest einen, vielleicht den wichtigsten Treibstoff für die
Veränderung liefern: den Mut. Gegen die Erstarrung, gegen die Angst.
Herbert Grönemeyer hat keine,
Angst
Angst
braucht Waffen
aus Angst vor dem Feind,
obwohl keiner so recht weiß:
Wer ist damit gemeint?
Angst überholt zu werden,
Angst vor Konkurrenz
Angst vor der Dummheit,
vor ihrer Intelligenz.
aus Angst vor dem Feind,
obwohl keiner so recht weiß:
Wer ist damit gemeint?
Angst überholt zu werden,
Angst vor Konkurrenz
Angst vor der Dummheit,
vor ihrer Intelligenz.
(H. Grönemeyer: Angst)
Jedes
Aus-Sich-Heraus-Singen, auch jedes instrumentale
Aus-Sich-Heraus-Spielen von Hoffnung, von Wut, von Leiden, vom Ringen
mit der Welt, von Trauer, von Freude – ist stets ein kleiner oder
großer Sieg über die Angst. Es ist Umhüllung, ist Integration, ist
Bändigung von Angst. Die Angst ist Gegenpol der Liebe, sie ist für
die menschliche Psyche, für das menschliche Leben ebenso fundamental
wie für das Politische. Damit aber kann jeder einzelne musikalische
und musikalisch inspirierte Sieg über die Angst zugleich ein Schritt
in Richtung Freiheit werden, Freiheit als eines der fundamentalen
Ziele von Politik. Wenn dies so ist, dann wäre vor allem live
gespielte und erlebte Musik in ihrem Kern politisch – weil Musik
stets in der fließenden Zeit, als Performance geschieht, und damit
in der Zeit lebt und diese durch ihr So-Klingen formt, und die
Zuhörer um sich herum konzentriert, ein energetisches Licht-Zentrum
schafft. „Egal, ob seine Werke politisch sind oder ob er Schlager
singt“, sagt Konstantin Wecker. „Kein Künstler darf sich jetzt
mehr raushalten. Europa droht faschistisch zu werden. Wir müssen
etwas dagegen tun.“
Nicht
nur in Europa, auch in Lateinamerika gelangen rechtsgerichtete
Regierungen an die Macht. Kollektivert sich Mut, durch eine
musikalische Klammer zusammengehalten, kulminiert er in Liedern wie
dem chilenischen „Das vereinte Volk” (El
Pueblo unido). Das Stück stammt aus der
Feder von Sergio Ortega Alvarado, der Text, den die Gruppe Quilapayún
1973 kurz vor dem Sturz der sozialistischen Allende-Regierung
verfasste, ist in den letzten Monaten auf den Straßen Chiles, auf
den es zu blutigen Protesten mit mehreren Dutzend Toten gekommen ist,
erneut zu hören – vorgespielt von engagierten Musikerinnen und
Musikern, intoniert von Zehntausenden Wütenden, und Mutigen.
Aufstehen
und kämpfen,
Das Volk wird siegen!
Das Leben, das kommen wird,
Wird besser sein.
Das Volk wird siegen!
Das Leben, das kommen wird,
Wird besser sein.
Das
vereinte Volk wird niemals besiegt werden.
Das
Stück hat offenbar eine solche Breiten- und Tiefenschicht, dass der
US-amerikanische Pianist Frederic Rzewski schon vor mehr als vierzig
Jahren ein grandioses Klavierkonzert darauf bauen konnte – er
schrieb auf Basis der schlichten, kämpferischen, eingängigen
Melodie des Stücks 36 Variationen: „The People United will never
be defeated“. Rzewski ordnete sein Werk in sechs Gruppen mit
jeweils sechs Variationen – die je ersten fünf Variationen
symbolisieren die fünf Finger der revolutionär geballten Faust, und
die sechste Variation fasst alles nochmals zusammen. Rzewski ist
heute 81 Jahre alte, er spielt das monumentale Werk immer noch auf.
Kann man mit Musik Politik beeinflussen? „Wahrscheinlich nicht“,
antwortete Rzewski vor Jahren auf diese Frage gegenüber der New York
Times. Und ergänzte mit bitterem Lachem. „Aber man muss so
schreiben, als ob man könnte. Du kannst da nicht sicher sein. Du
könntest.“
Es
gibt diese wunderbare, tiefgehende Szene in Günther Grass'
„Blechtrommel“. Da wettert ein Nazi-Funktionär bei einer
Massenkundgebung gegen das „schmähliche Versailler-Dikat“. In
die Danziger Freiluft-Szenerie fährt sodann ein in der Hierarchie
noch höherstehender Nazi-Funktionär ein, mit allem
militärisch-nazistischem Pomp. Tausende Anhänger heben zur
bombastischer, uniformierender Marschmusik die Hand zum Hitlergruß.
Eine in sich geschlossene Masse von Menschen ist es, ein Block, ein
Klumpen, in dem in diesem Moment kein Riss sichtbar ist, kein
Ausbrechen, kein Bruch möglich scheint.
Nur
der kleine Oskar spielt. Er spielt auf seiner Blechtrommel. Er sitzt
versteckt unter der Tribüne, und schlägt, ganz und gar bewusst, den
dröhnenden Marsch aus dem Takt. Immer und immer wieder trommelt er
gegen den Marsch, bricht mit seinen zwei Stöcken, seiner inneren
Idee, die dünne Lackschicht des Massen-Auf-Marsches auf. „In allem
ist ein Bruch“, sang Leonard Cohen in einem seiner Songs. „Dort
dringt das Licht hinein.“ Wenn einer sich traut, hineinzuleuchten.
Hineinzutrommeln.
Plötzlich
spielen die ersten Musiker, Oskar nicht sehend, auf der Tribüne aus
der Reihe: als erstes die uniformierten Kinder, die sich von Oskars
Gegen-Rhythmus anstecken lassen; dann einer der vielen Trompeter, der
mit einem Jazz-Motiv die aggressiv-dumpfe Triumph-Melodie
zerschneidet; dann immer weitere Musiker, die, nach einem kurzen
Chaos, gemeinsam einen Wiener Walzer intonieren. Die deutschen
Danziger, anstatt stramm und stumm und stupide und streng dazustehen,
fangen an, zu lachen, sich zu bewegen – und schließlich tanzen
sie. Die Masse löst sich auf, der lokale Leit-Nazi verzweifelt, weil
niemand mehr gehorcht – und der Himmel schenkt den Regen, den die
Tanzenden als Anlass nehmen, nicht als eingenässte Masse zu
erstarren, sich in der Masse aufzulösen. Sie laufen in alle
Himmelrichtungen, zu ihren Leben. Inspiriert durch Musik, die nicht
Hass und Drill, sondern Freude und Freiheit befeuern will, hören sie
auf zu gehorchen. Es ist dies ein erster Schritt, hin zum Handeln.
„Handelnd und sprechend offenbaren die Menschen jeweils, wer sie
sind, zeigen aktiv die personale Einzigartigkeit ihres Wesens, treten
gleichsam auf die Bühne der Welt, auf der sie vorher so nicht
sichtbar waren“, schrieb Hannah
Arendt.
Sichtbar
– einzeln, als Freie Radikale, oder in Gemeinschaft als radikale
Umstürzler?
Your rights abused
Your views refused
They manipulate and threaten
With terror as a weapon
Scare you till you're stupefied
Wear you down until you're on their side
Where's the revolution
Come on people, You're letting me down
(M.
Gore: Where's the revolution)
Sang
die britische Band Depeche Mode im Jahr 2016.
Nein,
Musik wird keine Revolution auslösen. Keine, die die Menschen auf
gemeinsame Barrikaden bringt. Revolution wird nur durch die
politische Realität ausgelöst, durch die brutale Realität des
Alltags, des Lebens. Dessen Teil ist Musik jedoch – mit offenem
Schlussakkord. „Power to the people“, sang John Lennon einst. Bob
Dylan, der die „Meister des Krieges“ verdammte, und den „Harten
Regen“ kommen sah, widmete dem politischen Ex-Beatle und begnadetem
Songschreiber mehr als 30 Jahre nach dessen Tod die folgenden Zeilen:
„Roll
on John, roll through the rain and snow
Take the right hand road and go where the buffalo roam
They’ll trap you in an ambush ‘fore you know
Too late now to sail back home
Shine your light
Move it on
You burned so bright
Roll on, John.”
Take the right hand road and go where the buffalo roam
They’ll trap you in an ambush ‘fore you know
Too late now to sail back home
Shine your light
Move it on
You burned so bright
Roll on, John.”
(B.
Dylan: Roll on John)
...
listopad 2019
W
świat doczesny
Pośmiertny
album Leonarda Cohena, „Thanks for the dance”, jest cichą
pochwałą życia – powstałą
w obliczu śmierci, a zarazem przenikającą z zaświatów.
Ostatnie
słowa człowieka, wyrażone w finalnych dniach i tygodniach życia,
zawsze wydają się zawierać w sobie odrobinę tajemnicy. My, którzy
tu pozostaliśmy, czasem nie potrafimy inaczej: chcemy wyczuć w nich
ślady zaświatów, które mogłyby nam ujawnić coś w rodzaju
rozszerzonych prawd. Za ostatnie słowa wielkiego kanadyjskiego
autora piosenek, poety i muzyka Leonarda Cohena jego zwolennicy
uważali dotychczas te, usłyszane po raz pierwszy podczas zimnych
jesiennych dni 2016 roku. Wówczas, w wieku 82 lat i zaledwie kilka
tygodni przed śmiercią, Cohen wydał album „You want it darker”.
„Hineni, hineni – Jestem gotowy, mój panie”, śpiewał wówczas
w swym najgłębszym brzmieniu w tytułowym utworze dzieła, które
wkrótce zyskało szerokie uznanie. Cohen był gotowy; kilka tygodni
później zszedł z cielesnej sceny tego świata.
Jednak
teraz jego syn Adam wydał płytę ojca, która jawi się niczym
drugie pożegnanie Cohena – lub niczym wizyta z jakieś drugiej
strony. W wywiadzie przeprowadzonym w październiku 2016 r., Cohen,
który w tamtym czasie ciężko chorował na raka, pośrednio wskazał
na powstającą płytę. „Ale nie sądzę, że będę w stanie
dokończyć te piosenki”, powiedział wtedy do reportera. I
zarecytował, z zamkniętymi oczami, jedną z niedokończonych
wówczas piosenek: „Posłuchaj kolibra / Którego skrzydeł nie
widzisz / Nie słuchaj mnie”. W tamtym czasie jego głos, z typowo
cohenowską, ciepłą i ciężką warstwą głębi, wibrował
zanurzony w wielkim cierpieniu; cierpienie i ból, z których jednak
w końcowym akcie swojego życia był w stanie wyrwać namiętną
twórczość. Cohen często, już przed chorobą, mówił o
„błogosławieństwie”, o „wdzięczności”. Ukończenie
swoich ostatnich dzieł powierzył synowi Adamowi. Ten w ubiegłym
roku przy okazji wydania tomiku ojca z wierszami mówił, że w
ostatnich miesiącach swojego życia jego ojciec „był człowiekiem,
który szukał, człowiekiem na misji”. Jako producent, jako syn,
Adam Cohen starał się teraz ożywić „najbardziej
charakterystyczne podpisy muzyczne” zmarłego seniora.
Połączenie
surowego materiału ojca i opracowanie przez syna przyniosło efekt
oryginalny, subtelny, momentami namiętny i tajemniczy. Już początek
albumu pt. „Thanks for the dance”, rozpisanego na pół godziny i
w dziewięciu utworach, wyznacza wers niczym trzęsienie ziemi.
„Zawsze ciężko pracowałem / Ale nigdy nie nazywałem tego sztuką
/ Składałem swoje gówna do kupy / Poznałem Jezusa, przeczytałem
Marksa”, śpiewa w „Happens to the heart”, rysując w
scenicznych szkicach to, co tu i tam „dzieje się z sercem”. W
kolejnych kawałkach gra poetycko niejednoznacznie obrazami Boga i
przeciwieństwami; w „Moving on” w greckim zabarwieniu śpiewa
intymnie do swojej wielkiej miłości Marianne Ihlen; w „The Night
of Santiago” otwarcie i cudownie opisuje erotyczne doświadczenie,
a w utworze tytułowym szepcze o „wdzięczności za niezliczone
tańce” w „Świątyni Radości”.
Mistrz
piosenki i laureat literackiego nobla Bob Dylan dostrzegł „geniusz
Cohena w jego połączeniu z muzyką sfer”. Cohen czerpał
inspirację także z tradycji religijnych, z judaizmu i kabały,
katolicyzmu, tekstów buddyjskich i filozofii hinduistycznej. W ten
sposób stworzył oryginalne, synkretyczne połączenie z zawsze
obecną, niesłyszalną muzyką wszechświata – choćby w
świecko-sakralnej pieśni „Hallelujah”, której piękno sięga
głębiej niż czyni to niejedno dzieło klasyczne. Także na obecnie
wydanej płycie znajdują się utwory, które brzmieniem przenikają
w nieprzeniknione sfery. Tak choćby w „The Hills” (Wzgórza)
słowo, harmonia i nawiedzający głos Cohena łączą się w
doskonałym momencie w coś, co można wyłącznie usłyszeć w
czasie, niemal niemożliwe jest to opisać. „Drzwi są szeroko
otwarte / I narodzą się / Komuś takiemu jak ty / To, co zostawiłem
niedokończone / Ona na pewno dokona”.
Tajemnica
muzyki i poezji Cohena wykracza poza samą autentyczność – jest
ukryta w jego szeroko pojętej prawdomówności, w głębi tejże
prawdy, i w starannie wydobytych szatach słów, które
nieprzypadkowo korespondują z unikalnym, głęboko wibrującym
głosem ich autora. „There's
a crack, a crack in everything – that's where the light gets in“,
śpiewa w
jednym ze starszych kawałków
– „We wszystkim jest pęknięcie
/ Stamtąd przenika światło“. Cohen doświadczył wielu peknięć,
widział dużo światła – ale jego piosenki nie są odbiciem jego
doświadczeń, nie rzucają na nie światła. Same piosenki są tym
światłem.
„To
dzięki
znajomości
tego
co z
niedoskonałe
jesteśmy
w stanie rozpoznać
nasze prawdziwe człowieczeństwo, nasz prawdziwy związek z Boską
inspiracją“, powiedział
dawno temu.
Syn
Cohena Adam czule, mistrzowsko rozszyfrował nie tylko styl, ale i
ową wieloznaczną prawdę ostatecznych, poetycko-muzycznych aktów
swojego ojca – i z pomocą muzyków, którzy kiedyś grali z
Leonardem Cohenem, oprawił ją w godne ramy brzmieniowe. Album
zamyka, jak to ustało na Cohena, wiersz: W „Słuchaj kolibra”
pieśniarz po raz ostatni wrzuca to, co wielkie i to co małe, na
szalkę wagi prawdy i piękna: „Słuchaj kolibra / Słuchaj motyla
/ Tylko trzy dni żyjącego / Nie słuchaj mnie”. Skromna
rekomendacja autora tych słów: zachęcam do słuchania (ostatniej)
żywej pracy Cohena, choćby ze słownikiem w ręku. I do otwierania
bram w głowie i sercu.
///
Nie zależy ci na muzyce, prawda?
Muzyka
jest tajemnicą, wyrazem nieskończoności bytu, kosmicznym lustrem
wewnętrznego ducha człowieka. Gdy w pełnej świadomości damy się
przez nią przeniknąć, wówczas także w swych prostych formach
muzyka zawiera w sobie
transformacyjne piękno. Jak to możliwe? Nie wiem. Więc
słucham.
Minęło
bodajże 28 lat od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałem w radiu
ten dziwnie pociągający mnie kawałek. Nie pamiętam już, co mnie
wówczas tak uwzięło w tej angielskiej piosence, otwierającej i
rozpierającej się krok po kroku w przestrzeni i w czasie. Czy to
była ta dramatyczna architektura wstępu, zwrotki i refrenu,
przepływających w siebie, bez odczuwalnych przełamań? Czy to był
ten niezwykły, nieustannie powtarzający się motyw w tle, odegrany
na instrumencie przypominającym fletnię pana? A może był to
jednak naglący głos śpiewaczki, która, jak mi się wtedy
wydawało, opowiadała o jakimś przeszywająco bolesnym uczuciu czy
przeżyciu? Cokolwiek to było: piosenka olśniewała mnie, wydawało
mi się, iż otwiera przede mną drzwi do jakiejś tajemnicy, której
mój umysł nie był w stanie pojąć. Utwór ten szarpał boleśnie
i zarazem pięknie na niedoznanych dotychczas przeze mnie,
wewnętrznych strunach. Gdy po niezmierzonym czasie muzyka stopniowo
się wyciszała, nastawiłem
odbiornik jeszcze głośniej, aby broń boże nie umknęła mi nazwa
muzyków grupy, którzy na pięciominutową wieczność porwali mnie
do jakiegoś niebywale innego świata. Lecz nikt nic nie powiedział,
nastąpiła reklama, jakiś banalny kawałek, wiadomości, nie wiem
już co. Ale wiem, jakby to było wczoraj, że w owym momencie
spadłem z nocnej, wibrującej gwiazdy w twardy ziemski dysonans.
Byłem upojony i zarazem zawiedziony, a to drugie uczucie przeżyłbym
zapewne jeszcze dotkliwiej, gdybym już wówczas wiedział, że minie
osiem długich lat, nim znów usłyszę fragment tej piosenki.
Ponownie niezidentyfikowanie.
Czym
jest muzyka?
Czym
jest esencja muzyki? Czy muzyka w ogóle istnieje, tak jak istnieją
inne rzeczy, skoro jej brzmienie słyszymy tylko w danym momencie? A
jeśli 'istnieje' – jak to możliwe, że jest jej tak wiele? „Można
mówić o muzyce, ale nie można jej wypowiedzieć”, pisze
kompozytor i muzykolog Philippe Manoury. Ale czym jest 'coś', czego
nie jesteśmy w stanie wypowiedzieć? Czymkolwiek by nie było – to
niewypowiedzialne było dla mnie, i zapewne nie tylko dla mnie, w
decydujących momentach ratunkiem; być może przed najgorszym.
Muzyka była dla mnie często niczym szeroko rozpiętą siatką
bezpieczeństwa, w którą wpadałem, gdy w głowie już czułem, że
niżej upaść się nie da. Ponieważ jednak może być dla człowieka
deską ratunkową, musi przecież coś w sobie zawierać, musi być
czymś, co wychodzi poza racjonalnie uchwytne. Być może –
parafrazując słowa Johna Lennona – muzyka jest tym, co się
„wydarza, podczas gdy ty jesteś zajęty snuciem innych planów”.
Jeśli
to prawda, jeśli zatem muzyka nieustannie się „wydarza”, być
może wówczas jej tajemnica leży w bezkresnych sferach otaczającego
i zarazem otwierającego nas kosmosu. „Music of the spheres”,
muzyka sfer, tak jedną ze swoich książek zatytułował brytyjski
pisarz Jamie James. Nakreśla w niej historię muzyki zachodniej
hemisfery w ciągu ostatnich 2500 lat. Samo istnienie muzyki i
dźwięku, pisze James, uchodziło niegdyś za równoznaczne z
istnieniem boskości, za uniwersalnie i ostatecznie
obowiązującą zasadę, za doskonałość
świata. Muzyka nie była wyłącznie wyrazem czegoś, ona sama w
sobie i sama z siebie była bytem; 'wielkim tematem', jak pisze James
w nawiązaniu do poszukiwań i odkryć pół-mitycznej postaci
Pitagorasa – greckiego filozofa i założyciela ruchu
religijno-filozoficznego. Wspomniany 'wielki temat' był „wiarą,
że kosmos jest wysublimowanym systemem harmonizującym, prowadzonym
przez Najwyższą Inteligencję, a człowiek zajmuje w nim swoje
przeznaczone i wieczne miejsce”, pisze James.
Aby
wyjaśnić, co to oznacza, James porównuje muzykę do języka:
„Kiedy słyszymy allegro symfonii Mozarta, a performance jest żywe
i intymne, rzeczywiście tworzy to w nas poczucie radości. To
prawda, że muzyka jest formą języka symbolicznego, ale jest to
zupełnie inny rodzaj języka niż symbolizm mowy”. Bezsłowna
symfonia Mozarta „tworzy radość zamiast mówić nam o
radości. Muzyka jest
królestwem radości. Jak to możliwe? Grecy znali odpowiedź: Muzyka
i dusza ludzka to aspekty wieczności”. Dlatego też, według
Jamesa, ludzie mogą mówić o „wzniosłych i transcendentnych
doświadczeniach”, na przykład po przeżyciu koncertu. Jądro
takich przeżyć wyrasta „z głęboko zakorzenionej ludzkiej
potrzeby, by poczuć związek z Absolutem, by transcendować świat
fenomenalny”.
W
takiej perspektywie muzyka jest wyrazem boskości bytu, akustycznym
obrazem doskonałości kosmosu, który istnieje w czasie i
przestrzeni, a jednocześnie jest nieuchwytny. Taki wymiar muzyki
środkami naukowymi można jednak poznać tylko do takiego stopnia,
do jakiego nauka jest w stanie przyjąć jako rzeczywistość pewne
kryterium, które dotychczas odrzuca jako fantazmat, jako urojenie:
jest to rzeczywistość doświadczenia mistycznego. „Słuchaj,
wysłuchaj lamentu żeglarza / Poczuj morze, poczuj niebo / Pozwól
swojej duszy, swemu duchu, aby latał / W mistykę1”,
śpiewa północnoirlandzki muzyk Van Morrison.
Ale
nawet jeśli wierzymy, że rozpoznajemy w muzyce to, co wieczne, to
dźwięk, który ją tworzy, „nie trwa na tym świecie – ulatnia
się w ciszę”, pisze pianista i dyrygent Daniel Barenboim,
założyciel i dyrygent arabsko-izraelskiej orkiestry West-Eastern
Divan. A ponieważ „każdy dźwięk wytwarzany przez człowieka ma
w sobie coś ludzkiego, dlatego gdy dźwięk się wycisza, komunikuje
się z nami przeczucie śmierci”. Śmierć jednak nie jako koniec,
ale, można by rzec, ostateczny obszar graniczny, strefa tranzytowa,
akustycznie słyszalna przez muzykę, w jej zakończeniu – a także
jej początku. Barenboim: „Apostoł Jan mówi: 'Na początku było
słowo'; Faust Goethego mówi: 'Na początku był uczynek'. Ale być
może można też powiedzieć: 'Na początku był dźwięk'.”
Muzyka, pisze Philippe Manoury całkowicie nie-biblijnie, jest
„zorganizowaną formą dźwiękową”,
tworzy formy, które „wyróżniają się z chaosu i ostatecznie
nabierają znaczenia”. Jednak niektóre dźwięki, mówi Manoury,
są „naładowane historiami; historie te zaś są w pewnym sensie
narracjami o ich narodzinach. Ale dźwięki posiadają również
swoje sekretne, ukryte życie, swoją wewnętrzną naturę”. To
właśnie tę „wewnętrzną naturę” dźwięków jedni definiują
jako fizycznie jasno określony i rozpoznawalny czynnik, inni zaś
wierzą, że wybrzmiewa w niej całkowita głębia i istota świata –
jako dźwięczne cząsteczki stworzenia, lub, jak określał to
Pitagoras, jako „ludzka muzyka”, która w każdym ciele rezonuje
w ścisłym powiązaniu z duszą ludzką. Pitagoras i jego rówieśnicy
uważali również, że „musica mundana”, „muzyka sfer”, jest
rzeczywistością niezbitą – to muzyka, którą kosmos i planety
wytwarzają w sposób dla człowieka niesłyszalny.
Sfery
nowoczesnej muzyki
Poza
tym duchowym punktem widzenia, James przytacza
pewną historię,
która stała się fundamentalną dla
muzyki współczesnej w jej całości –
od muzyki ludowej po muzykę pop aż do
muzyki klasycznej.
Według legendy „Pitagoras w kuźni“, filozof
ten odkrył bowiem interwały. Interwały
mają ogromne znaczenie w muzyce, wyznaczają różnicę
wysokości pomiędzy dwoma tonami, brzmiącymi jednocześnie lub
kolejno. Pitagorasa olśniło w momencie, gdy przypadkowo usłyszał
młoty, które emitowały różne, jednak
harmonijne dźwięki. Istotnie, mądry
Grek tym samym rzeczywiście położył
podwaliny pod muzykę zachodnią: ten fundament to
arytmetyczna regularność interwałów, w których piąta
(kwinta, dominanta) i czwarta (kwarta,
subdominanta) wyróżniają się jako szczególnie harmonijne.
„Pitagoras odkrył, że muzyczne interwały produkowane przez
młotki były dokładnie równoważne stosunkom między wagami
młotków“, pisze James. Od tego czasu Pitagorejczycy „nie
widzieli jedynie podobieństw między liczbami, muzyką i kosmosem –
oni zrównali te
zjawiska. Muzyka była liczbą, a
kosmos był muzyką“.
Ale
to nie liczba, to
dźwięk tworzy muzykę. Tony muzyczne kreują
różnicę poprzez odmienność barwy,
intensywności, czasu
trwania i wysokości. Wprowadzają porządek
w kosmiczny chaos. „Aby wyrazić ekspresyjność, intencję, a
nawet uczucie, polegamy na różnych wysokościach
tonu“, pisze Manoury. „Znaczenie słów potrzebuje tylko
dźwięku, by się rozprzestrzeniać; wysokość
tonu, nadającą słowom orientację,
możemy usłyszeć jako melodię.“ Te
różne wysokości tonów, słyszalne
jednocześnie lub kolejno jako wielokrotność, stają się w ten
sposób skondensowanymi historiami. Historie są
więc wpisane w tony – lub odwrotnie:
tony są wpisane
historiom. Dostrzec
możemy to już wówczas, gdy
recytujemy wiersz: w naturalny sposób różnicujemy wysokość
dźwięku, ale i barwę i intensywność, zazwyczaj w zależności od
treści danego utworu. Pisząc własną
muzykę doświadczyłem również, bardzo boleśnie i wstrząsająco,
że każda postrzegana rzeczywistość i każde uczucie wydają
się zawierać w sobie dźwięk, melodię, cały utwór. Te
uczucia i rzeczywistości mogą
być przez człowieka jednak tylko udźwięcznione
– w tym sensie muzyki, która nosi przekaz, nie można wymyślić
znikąd. Ona już gdzieś jest. „Muzyka
opowiada, gdy zawdzięcza swoje istnienie
motywacji pozamuzycznej, którą można przekształcić w motyw
muzyczny“, pisze kompozytor i dramaturg Moritz Gagern.
Takie
muzyczne opowieści
są również w dużej części podstawą tzw. muzyki popularnej.
Narracja może być banalna lub przesycona i patetyczna – ale także
poetycko wrażliwa, niejednoznaczna, zaangażowana, autentyczna. Może
przyjść z „otwartą
przyłbicą“,
cytować
prace innych
i rzeczywistość, może
zmieniać
intensywność słowa i dźwięku. Ukazywać
rzeczywistość, tworząc niewypowiedzianą, ujmującą alternatywę
jej postrzegania. I tak choćby angielska muzyczka PJ Harvey na swym
albumie „Let England Shake” kilka lat temu opisała w
przerażający, brutalnie-piękny sposób zjawisko wojny, w cytowanym
kawałku konkretnie: Pierwszej Wojny Światowej. „Wstaliśmy z rana
/ umyliśmy nasze twarze / przeszliśmy przez pola / postawiliśmy
krzyże / przedarliśmy się przez zaklęte góry, w kierunku piekła
/ i niektórzy z nas wrócili / a niektórzy nie / … / Więc nasi
młodzi mężczyźni, chowali się z bronią, w brudzie / w ciemnych
miejscach2.”
W połączeniu z ujmującym motywem melodii, pozbawionym tradycyjnego
podziału na zwrotkę i refren, ale meandrującym wokół brutalnej
treści słów,
ta muzyka
PJ Harvey dotyka wewnętrzną strunę słuchacza, na której
wplecione wydaje się być przeświadczenie: - Nie
chcę wojny, chcę ją zrozumieć!
-.
„Muzyka musi mieć na myśli coś innego niż muzykę,
aby stać się muzyczną nowelą, wydarzeniem niesłychanym“,
pisze Gagern.
Ludzie
przeżywają autentyczność
i głębię
takiej muzyki coraz
częściej
w formie skoncentrowanej, także
na festiwalach trwających
po kilka dni – cytowaną PJ Harvey choćby na nadal nowatorskim Off
Festiwalu Artura Rojka w 2017 r. w Katowicach.
Rosnąca
liczba takich
wydarzeń i ich uczestników nie
przypadkowo
idzie
w parze wraz
ze
spadkiem praktyk religijno-kościelnych. Koncerty i festiwale są
bowiem
przez
wielu z nas przeżywane, często chyba nieświadomie, jako
doświadczenia 'religijne',
przy czym w najlepszym razie nie rozmywamy się w masie,
w tłumie,
raczej doznajemy z innymi uczestnikami stany
pewnej jedności,
które odpowiadają
wspólnotowym rytuałom, niegdyś,
w
zamierzchłych czasach naszej
cywilizacji,
doświadczanym
wręcz ekstatycznie.
Siła muzyki przeżywanej na żywo tkwi w jednorazowości momentu,
płynącego nieustannie w przyszłość, tworzącego teraźniejszość,
w której czas jako taki ulega transformacji – transformuje się on
w muzyce w brzmieniowy, wewnątrz rezonujący, tajemniczy byt, w
odczuwalną wieczność, i: w piękno. „Zarówno muzyka, jak i
religia są ostatecznie po to, by pomóc skończonemu stać się
nieskończonym“, pisze Daniel Barenboim. Dlatego też muzyka
podnoszona jest na piedestał, jeśli chodzi o promowanie pokoju –
jak choćby przez niemieckie
stowarzyszenie
„Muzyka dla pokoju“. Pod koniec 2020 roku zespół stowarzyszenia
pragnie
zagrać
w islamskim Iranie wyłącznie muzykę chrześcijańską; choć
polityczna sytuacja i prowokowanie wojny przez rząd USA mogą te
plany pokrzyżować. „Poprzez
muzykę, poprzez śpiew z radością, przekazywana jest idea
pokojowego współistnienia“, mówi Maarten van Leer. „Śpiewamy
mszę bachowską b-moll. (...) Jest to muzyka radosna,
która wykorzystuje tekst mszy chrześcijańskiej, ale ma uniwersalne
przesłanie, wykraczające poza granice chrześcijańskiego dogmatu.
Dotyka
coś
głęboko ludzkiego.“
Hallelujah!
Głęboko
poruszone uczucia nie muszą koniecznie opierać się na złożoności
muzyki klasycznej lub barokowej. Istnieją na to
liczne muzyczne dowody. Choćby
„Hallelujah” Leonarda Cohena – to
pieśń poza dobrem i złem; z tego świata
a jednocześnie z jakiegoś
innego miejsca. Historia tej pieśni,
wydanej po raz pierwszy w 1984 roku, mówi sama za siebie. Zmarły w
2016 roku Cohen pracował nad nią pięć lat,
przed ukończeniem utworu napisał 80 wersetów, a
wybrane z biegiem lat i tak dalej zmieniał.
Cohen, pisząc ten utwór, bliski
był rozpaczy. „Znalezienie tej piosenki, tej pilnej
piosenki, kosztowało mnie dużo pracy i dużo potu.“
Ale
to, co „znalazł“, było i jest „niesłychane”.
„Hallelujah”
stanowi symbiozę
mistycznej poezji,
odnoszącej się, w ostatecznej wersji subtelnie
sugestywnie do narracji biblijnych,
z pozornie prostą realizacją muzyczną.
Bo prostota piosenki
napisanej w podstawowej tonacji C-dur jest tylko
powierzchowna. Cohen wskazuje na to już w
pierwszym wersie, bezpośrednio nawiązując
do wspomnianego już
odkrycia Pitagorasa: interwału
piątego i czwartego. „Słyszałem, że istniał
tajny akord / Grał go David / I
podobał się Panu / Ale tobie
tak naprawdę nie zależy na muzyce, prawda?“ („I have
heard there was a secret chord / that David played / and it pleased
the Lord / but you don't really care for music, do ya?“) Jeśli w
tym przypadku zależy nam na ukrytej głębi muzyki, możemy
odkryć sekret, dlaczego „Hallelujah”
Cohena – po 1984 roku piosenka przeszła niezauważona, dopiero
liczne covery od lat 90. podniosły
ją do statusu hymnu – będzie nadal
istnieć. Tajemnica? „Oto ona: /
Czwarty, piąty / molowe
zejście i durowe uniesienie / A
zdumiony król komponuje:
Hallelujah”
(„It goes like this: / the fourth, the
fifth / the minor fall and the mayor lift / the baffled king
composing Hallelujah!“).
Nie
posądzam
Leonarda Cohena o narcyzm, ale wydaje mi się jasne: on sam jest
królem w tym utworze, a kiedy jego alter ego David, według biblii
grający na harfie, po latach wysiłku, odkrył głębię
tajemnicy
kwarty
i kwinty,
nie mógł uczynić
inaczej:
musiał umieścić sekret
w słowach jeden
do jednego opisujących
progresję granych interwałów
zwrotki, a następnie radośnie
wykrzyknąć:
„Hallelujah!”
Dalsze
zwrotki piosenki
– jest ich w sumie (to nie bez znaczenia) cztery, tak samo jak
cztery sylaby słowa Hallelujah – są
wspaniałymi, obrazowymi i ironicznymi parafrazami jego tajemniczego
odkrycia; a skrzyżowanie
biblijnych aluzji z treściami subtelnie cielesnymi, ziemskimi,
nowoczesnymi, czyni utwór kompletnym.
„Hallelujah, Hallelujah Dawida, była nadal pieśnią religijną“,
mówił Cohen lata później. „Więc pragnąłem wskazać, iż
Hallelujah może wyrastać z rzeczy niemających nic wspólnego z
religią. Chciałem wepchnąć Hallelujah głęboko w świat
świecki.“ Pieśń
Cohena
jest
jedną z tych nielicznych, które nie tylko stają się evergreenami,
ale „pieśniami
wiecznymi”
– ta
piosenka to
czyste piękno, sięga głębiej niż wiele utworów klasycznych. Aby
móc ukazać
w
świetle
dziennym
wersy
takie jak w
„Hallelujah“
i osadzić
je
w zapisanej w nich muzyce, nie jest potrzebny muzyczno-wirtuozowski
geniusz. Tylko
człowiek nieustannie pracująco-szukający, świadomy siebie i
swojej kruchości („święte czy złamane Hallelujah / the holy or
the broken Hallelujah”) i jednocześnie swego powiązania z owym
czymś, z ową jednością. „There's
a crack, a crack in everything – that's where the light gets in“,
śpiewa w
innym kawałku
– „We wszystkim jest pęknięcie
/ Stamtąd przenika światło“. Kto
słyszy te i inne wiersze,
wyostrzając „trzecie ucho“ – to, które
potrafi usłyszeć
nieskończoność – temu
nie trudno dostrzec
w nich wzniosłości, skondensowanej, nieuchwytnej rzeczywistości.
Cohen
doświadczył wielu pęknięć,
zobaczył
dużo światła – ale jego piosenki nie są odbiciem jego
doświadczeń, nie rzucają na nie światła. Same piosenki są tym
światłem.
„To
dzięki
znajomości
tego,
co
niedoskonałe,
jesteśmy
w stanie rozpoznać
nasze prawdziwe człowieczeństwo, nasz prawdziwy związek z Boską
inspiracją“, powiedział
Cohen.
Tajemnica
bluesa
Poprzez
odkrycie interwałów
przez
Pitagorasa
i ich mistrzowsko-mistyczne realizacje,
choćby
słowem i muzyką Cohena, staje się jasne, dlaczego także
blues w jego podstawowej
12-taktowej
formie
operuje
ową 'świętą trójcą'.
„Akordy na I, IV i V stopniu tonacji, tj. tonika, dominanta i
subdominanta, stanowią szkielet, podstawę wszelkiego przebiegu
harmonicznego w tradycyjnej harmonice tonalnej. Te trzy akordy
wystarczają do harmonicznego opracowania w s z e l k i c h melodii
diatonicznych, gdyż jest w nich zawarty cały materiał dźwiękowy
gamy“, pisze
muzykolożka Zofia Lissa (219), uwypuklając słowo: wszelkich. Tylko
te trzy interwały, odpowiadające im durowe
akordy
C, F, G (przetransponowane również na inne tonacje)
i ułożone nad nimi melodie, starczą zatem,
by zapakować niemal nieskończoną ilość kosmicznych treści
muzycznych w
proste formy i wprawić
ludzkie serca w
ruch.
I tak choćby „Ale to już było” Maryli Rodowicz wychodzi
również od tej podstawy, a wzbogacające ten utwór molowe akordy d
oraz e krążą niczym satelity wokół swego akordowego trój-słońca.
„One lecą
drogą
do gwiazd / Przez niebieski ocean nieba / Ale przecież
za jakiś
czas / Bedą
mogły
same zaśpiewać...”
Swoją drogą: ten
sam utwór może
być również wykonany jako wibrująca piosenka rockowa, ale
także
„wyrafinowana“ klasyczna aranżacja byłaby możliwa. „Dwanaście
nut każdej oktawy“, mówił
kompozytor Igor Strawiński, „otwiera możliwości, których duch
ludzki nigdy nie wyczerpie“.
Niekoniec
Musiałam
mieć 27 lat, gdy wreszcie odkryłem, jak nazywała się ta mistyczna
piosenka z dawnych dni młodości, no i kto ją napisał. Było
to późne dzieło z
końca 1982 roku. Tytuł: „The day before you came.” A zespół?
Aby czytelnik i czytelniczka przynajmniej odrobinę zgadywali: dwie
litery alfabetu, każda z nich razy dwa. Dziś utwór ten nadal i za
każdym razem brzmi dla mnie jak nowo odkryty, a dzięki Youtube i
Spotify mógłbym słuchać go w każdej chwili – ale tego nie
robię. Tylko raz na kilka lat, to wystarczy. Wówczas za każdym
razem odsłania się, lub uświadamiam sobie, jakiś nowy, mały
sekret. Aktualnie ten: kawałek nie posiada klasycznego refrenu,
dramaturgia oparta jest raczej na historii tego, czego doświadczyła
kobieta w dniu, zanim przyszła do niej miłość. Opowiada ona tę
historię skrupulatnie, w godzinach dnia, w liczbach. Więc znów
nasz Pitagoras.
Każdy, kto czuje pociąg do muzykalności lub muzycznej kreacji, ale myśli, że z jakiegokolwiek powodu nie nadaje się do niej, powinien wziąć sobie do serca myśl kompozytora Philippe'a Manoury'ego. „Muzyka powstaje tam, gdzie ktoś jest gotowy ją przyjąć.” Każda dusza ludzka, zanurzona w nieskończoności sfer, oferuje na to wystarczająco dużo miejsca. I czas.
1
Van Morrison, Into the mystic: „Hark, now hear the sailors cry /
Smell the sea and feel the sky / Let your soul and spirit fly / Into
the mystic”
2
PJ Harvey, In the dark places: „We got up early / washed our faces
/ walked the fields / and put up crosses / Passed through the damned
mountains / went hellwards / and some of us returned / and some of
us did not. / … / So our young men hid
with guns / in the dirt / and in the dark places.”
with guns / in the dirt / and in the dark places.”
Komentarze
Prześlij komentarz